Popularność Wiz Khalify, która ogarnęła Stany Zjednoczone dotarła również do Polski, niestety często przybierając karykaturalny kształt - Wiz jest coraz mniej fajny im bardziej jest znany i im więcej zarabia. Doskonale pamiętam swoje zaskoczenie, kiedy jedna z ksyw, które próbowałem odrzucić ze swojej świadomości (po "Say Yeah"), dostarczyła mi tyle muzycznej świeżości i zaskoczenia ile nie udało się nikomu od dawna. "Kush & OJ" leciało u mnie przez bite dwa miesiące prawie non stop, a ludzie, którzy wpadali do mnie i brali ze sobą muzykę, stopniowo stawali się fanami rapera z Pittsburgha.
Single z "Rolling Papers" nie były utrzymane w idealnej dla Wiza chilloutowej stylistyce mixtape'u, ale robiły bardzo pozytywne wrażenie, wkręcały się w głowę, odnosiły większe i mniejsze sukcesy... Robiły nadzieje na coś naprawdę dużego. "Everything I do, I do it big...". Majorsowy debiut był idealną okazją, żeby wszystkim niedowiarkom pokazać, że mają do czynienia z prawdziwym graczem.
I w tym, być może najbardziej kluczowym momencie swojej kariery, Wiz niestety spierdolił sprawę. Nie jakoś superspektakularnie, bo ten album mógł być znacznie gorszy, ale jestem w stanie podać co najmniej cztery tytuły mixtape'ów i albumów tego wytatuowanego chudzielca, które zjadają ten album dupą. Okropne "Cabin Fever" jak widać było smutną prognozą tego co ma nastąpić...
Co jest źle? To, że ta płyta jest miękka, ugrzeczniona, pazury stępiono, to co było słodkie posłodzono jeszcze mocniej, a wyrazistość, która była typowa dla Wiza, na tej płycie została znacznie odchudzona. Konstrukcja płyty (trzy single na samym początku, zaraz po świetnym "When I'm Gone") wskazuje na to, że Atlantic miał sporo do powiedzenia, a jeśli miał w tej kwestii, w innych prawdopodobnie również. Daleki jestem od popularnych tez o "sprzedaniu się" i graniu "pod publiczkę", ale jako osoba, która zakatowała wszystkie dotychczasowe produkcje Wiza po prostu czuję, że oprócz jego jazd słychać tutaj czyjąś ingerencję. Przywykliśmy do popowego posmaku, odważnych, śpiewanych refrenów, niesamowicie wpadających w ucho melodii... Nigdy nie mieliśmy nic przeciwko! Tutaj jednak, mamy do czynienia z klasycznym przegięciem pały. Przyczyną małej artystycznej porażki, jest chociażby to, że produkcję oddano w ręce ludzi, którzy hip-hop znają z telewizji albo w ogóle, a ich studia to często fabryki sztampowych hitów na zamówienie. Fatalnie, że choć ciężko wskazać numery jednoznacznie złe, to sporo jest takich, które wylatują z głowy w tej samej sekundzie w której przestają grać w głośnikach. Jak dla mnie w sporym stopniu to wykastrowana muzyka Wiza z wcześniejszych płyt. Kiedy słucham sobie tego kota na "Prince Of The City" czy "Grow Season" zastanawiam się jak to możliwe, że ten wkurwiony dzieciak, który ciskał takie linijki, że połowa trueschoolowych poszukiwaczy punchów mdlała przy pierwszej zwrotce dał się ugłaskać wytwórni... W takim momencie!
Co jest dobrze? Tej płyty oczywiście bardzo przyjemnie słucha się na dobry, zielonkawy chillout. Naiwna przebojowość z pewnością podwyższy jego wartość w zbliżające się ciepłe miesiące. Pojedyncze perły takie jak "The Race", "When I'm Gone" czy "Rooftops" będą przyciągać do tego albumu. Cieszy mnie, że Wiz oprócz durnego sylabizowania, które ostatnio zdarzało mu się coś często nadal potrafi pokazać, że fajnie płynie i że jest bezwzględnie utalentowanym raperem. Bywa też przyzwoitym wokalistą. To tyle. Trochę za mało...
Szczególnie w kontekście olbrzymich wymagań i nadziei jakie wiązaliśmy z tym albumem. "Rolling Papers" to płyta, która z pewnością poradzi sobie na listach i zjedna sobie wielu fanów... Chwilami faktycznie brzmi tak, że wrzucone na te żenujące zapętlane tracklisty polskich stacji nie odróżniałoby się specjalnie od reszty. Szkoda, bo stać go na znacznie, znacznie, znacznie więcej i mam nadzieję, że jeszcze wielokrotnie to potwierdzi. Miała być szóstka, a na dzień dzisiejszy to max trójka z plusem. W wakacje (szczególnie jeśli planujecie jakiś urlop w Amsterdamie) z możliwością podwyższenia oceny. Wracam do "Kush & OJ".