Kochany Mike'u...Znamy się tylko z widzenia, wybacz więc bezpośredni ton. Nie chodzi mi też o taką zwykłą
popkulturową miłość, bo wiesz, jakby ci to powiedzieć, piękny nie jesteś, wręcz przeciwnie.Parafrazując klasyków: z łóżka bym Cię wyrzuciła. Jest ku temu zresztą wiele powodów.
Ale nie obrażaj się. Masz inne zalety i kieruję do Ciebie te słowa pełne bałwochwalczego
uwielbienia właśnie w związku z pozostałymi atutami... Kocham Ciebie, a w zasadzie Twoje
The Streets.
I w związku z tym mam jedno pytanie.Stary, czy ty oszalałeś? Słucham Twoich nagrań od początku. No może nie od
samiusieńkiego, w końcu dzieli nas olbrzymi dystans - Ty siedzisz sobie w Milutkiej Anglii,
a ja w tej szalonej wylęgarni waszych kadr (Czekaj! Nie mam na myśli Indii, tylko kraj
pochodzenia wszystkich waszych ładnych dziewczyn, hen gdzieś tam w tej mitycznej
Europie, którą ponoć niektórzy Anglicy czasem widują za swoim angielskim kanałem).
Ale
gdy dekadę temu zapytałeś "Has It Come To This?" ja byłam po drugiej stronie i słuchałam.
I podobało mi się to, bo od zawsze lubiłam wszystko co inne, dziwne, nietypowe. A to, co
zrobiłeś z muzyką było jak antypasat... Tak, tak właśnie - brzmiało dziwnie, niby znajomo
a jednak na opak, przynosiło powiew świeżości, a nawet można powiedzieć, że powalało
na kolana (choć w sensie dosłownym na kolana rzucałeś nas, słuchaczy dopiero potem
na swoich koncertach, choćby tym ostatnim w Stodole). Z jednej strony 2-stepowe rytmy
przywodzące na myśl Artful Dodger, który, tak między nami mówiąc - zawsze wydawał mi
się zbyt milusi, z drugiej coś innego, żadne tam zaśpiewy r'n'b w stylu Craiga Davida, tylko
gadanie chłopaczka, w zasadzie o wszystkim i niczym, a jednak powiedziane w taki sposób,
że z miejsca przykuwało uwagę.
Gdy wreszcie ukazał się debiutancki krążek "Original Pirate Material" coś się w moim życiu
zmieniło. Trochę też dzięki Tobie. Po pierwsze ostatecznie oszalałam na punkcie brytyjskiej
sceny. Symptomy choroby występowały już wcześniej, ale dzięki The Streets ogarnęła mnie
totalna gorączka, brytyjska sepsa bez drogi powrotnej.
Postanowiłam iść w świat i zarażać.
Miałam możliwości, dzięki pracy w mediach. Wtedy też postanowiłam, że czas zrobić z
Tobą wywiad. Wysyłałam listy, do Twojego Street Teamu, do brytyjskiego wydawcy, w
końcu odezwał się do mnie wydawca polski, zrugał mnie i powiedział, że wszystko załatwi....
i rzeczywiście udało się po jakichś 7 latach (i to nie dzięki niemu, a dzięki niezastąpionej
Pinky, dobremu duchowi wszystkich dziennikarzy).
Zrobiliśmy ten cholerny wywiad, i
nawet nie mejlowo, jak to na początku planowałam, ale osobiście. W międzyczasie Ty
nagrałeś kolejne trzy płyty, jedne gorzkie, przećpane inne piwnie-rozśpiewane. Wszystkie
miały u mnie na wstępie plus trzy za bycie płytami The Streets.
Głupio przyznawać, to
nieprofesjonalne, ale wiedz, że gdybyś kiedykolwiek coś spieprzył, zamiast minus trzech
dostałbyś minus osiem- porażka faworyta boli dwa razy bardziej i wewnętrzny karzeł krzyczy
wtedy "dobij go!".Teraz, gdy myślę o tych twoich albumach, łączą się mi się w spójną całość. Kiedy jednak
wyszło "A Grand Don't Come For Free" trzęsłam się ze strachu, że jednak dopadnie cię
syndrom drugiej płyty, zwłaszcza, że sposób w jaki witałeś mnie tym swoim dziwacznie
zaintonowanym "It Was supposed to be so Eaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaasy" był nader irytujący.
A tu niespodzianka, klipy hulały w telewizji (tak, to były piękne czasy, stacje muzyczne nie
pokazywały zmarszczek Hugh Heffnera i pozycji seksualnych na SMS, a jeśli to robiły, to
jakoś tak rzadziej i dyskretniej?), udało się! Dzięki świetnemu pomysłowi na opowieść snutą
przez jedenaście utworów jak zwykle wkupiłeś się w łaski krytyków, trafiłeś do różnych
nobliwych rankingów w stylu 1001 płyt, których musisz posłuchać przed śmiercią.
I Dobrze.
Teraz wiem, że mogę umrzeć po tysiąckroć, bo The Streets słuchałam dużo i często.Trzecia płyta też nie należała do słabych, najbardziej kojarzyła mi się z takim schyłkiem
nasiadówki w brytyjskim pubie. Szczególnie jednym takim w miejscowości Weymouth,
przy moście. Zawsze jak był przypływ na morzu, woda niemal wlewała się do środka, a na podłodze leżały stosy łupin po orzeszkach ziemnych.
Widzę cię tam o czwartej nad ranem
z wesołą kompanią, dajmy na to miłą ligą ex-facetów - rzuconych, zdradzonych , nigdy
niekochanych - i innych przegrańców, jak sobie pijesz kolejną pintę odgazowanego ale`a
i bujając się śpiewasz "It's The Hardest Way to Make An Easy Living!". A "Everything
is Borrowed"? Było dobrym, dojrzałym albumem. Tylko Mike, stary, nie wiem, co Cię
podkusiło, aby wybrać na singiel "The Strongest Person I Know". To strzał w stopę.
A może
sam chciałeś zostać największym twardzielem, mierząc się z falą niezadowolenia ze strony
wiernych fanów? Szczęśliwie był to jedyny numer na krążku z tak cipkowatym klimatem.
Landrynkowe pianino, fałszujący wokal to było dla mnie za dużo. Szczęśliwie na odtrutkę
przygotowałeś małe "czekadełko", czyli internetowe cudeńko "Cyberspace and Reds", które
chyba tylko dla kurtuazji nazwałeś odpadem, bo de facto oferowało mnóstwo zajebistych
doznań muzycznych.
Ale wiesz co?
Najfajniejsze w Twoich nagraniach, poza świeżym brzmieniem, epatowaniem
tym okrutnym brytyjskim akcentem, ironicznym punktowaniem rzeczywistości i czarnym
poczuciem humoru, okazało się to, że były tym magicznym kluczem do wrót wspaniałej
krainy grime'u.Dzięki tobie mogliśmy posłuchać takich ludzi jak Sway. To przemiły chłopak, którego
błyskotliwość gdzieś się potem rozmyła, ale na początku rządził konkretnie.
Albo Wiley- ten też miał dobry start, jak pierwszy raz złapałam jego wersy "gerydż?! łuczjukulit
tustep?!" kopara opadła mi w dół. Przechlapał sobie dopiero jak wpadł do nas na Ursynów i
charytatywnie wystawił swojego kolegę z plecakiem do mikrofonu.
Kano? Zabłysnął u ciebie
i potem wepchał się na scenę, jego pomysły nie zawsze mi przypadały do gustu, czasem
był zbyt odpustowy (choć nie tak, jak ostatnio robi to Dizzee).
Lady Sov? No bez kitu,
mogłabym sobie strzępić język, że karlica daje radę i ma fajne numery na swojej demówce,
ale znakiem jakości dla większości moich pracodawców był dopiero fakt, że SAM Mike
Skinner zaprosił ją do udziału w singlu. Bracia Mitchell? Patrz, dziś może nie jest o nich
głośno, ale ja tam pamiętam.
Mogłabym tak wymieniać dalej, Roll Deepy i innych. Sprawiłeś,
że mogłam pisać co miesiąc felietony o waszej scenie hip-hopowej ( oraz jej okolicach) i
wykraczać poza ofertę ubóstwianego Ninja Tune. Dobra, trochę tu generalizuję.
Ale wiedz, że do dziś mam w pamięci większość tekstów z Twojej pierwszej płyty i
odgrywają mi się często w wewnętrznym odtwarzaczu gdzieś tam w środku głowy. Miej
też świadomość, że każdej kolejnej słuchałam z czcią przypominającą ekscytację Marka
Niedźwiedzkiego na wieść o odkryciu niepublikowanych nagrań Abby, albo Wojciecha
Manna czytającego prognozę pogody dla Suwałk.
Stary, a tą ostatnią płytą totalnie mnie zniszczyłeś. Od początku do końca, od
świetnych "Going Through Hell" i "Roof Of Your Car", przez "Soldiers" aż po
niebezpiecznie kiczowate "Trust Me". Dlatego nie mogę słuchać "Lock The Locks", bo nie
życzę sobie takiego genialnego końca.
Idź się wypchaj, a potem wracaj nagrywać kolejne
płyty ty chudy brytyjski sam wiesz co.I wiesz co ci powiem, że "We Can Never Be Friends". O.
Bo jak ty w takim momencie
mówisz mi "Żegnaj!" to chyba jesteś niepoważny...