50 Cent to bez wątpienia jedna z największych mainstreamowych gwiazd ostatnich lat.
Diament oszlifowany za sprawą 9 pocisków i starań duetu Dre/Eminem wypalił na dobre w roku 2001 zdobywając na długie miesiące szczyty list przebojów i stając się synonimem "tego złego, komercyjnego rapu mówiącego tylko o gangsterce i imprezach". Mimo tego, że w ostatnim czasie nie jest już o nim aż tak głośno a miejsca na szczycie musiał ustąpić Lil Wayne'owi to Fiddy i jego G-Unit wciąż pozostaje marką skupiającą na sobie uwagę mediów i fanów.
Pod koniec ubiegłego roku na sklepowe półki trafił najnowszy krążek nowojorczyka zatytułowany "Before I Self Destruct" i to właśnie z okazji złotego już wydawnictwa Cenciak 6 kwietnia po raz trzeci odwiedził Polskę.
Tym razem Curtis wrócił do miejsca, w którym zjawił się po raz pierwszy - na warszawski Torwar. Przypomnijmy, że zawitał też na krakowski Coke a planowany był również występ w Gorzowie, który finalnie jednak odwołano.
Torwar wydawał się odpowiednim miejscem na gwiazdę tego formatu. Termin wypadał wprawdzie zaraz po świętach, ale dzięki intensywnym zapowiedziom i dobrej promocji można było przygotować się na wtorkowy wieczór sporo wcześniej. Jednak gdy chwilę po dziewiętnastej znalazłem się na miejscu to wielka sala świeciła raczej pustkami. Pod sceną znajdowało się kilkaset osób, co przy tak dużym terenie równało się wizualnie kilkudziesięciu osobom w typowym klubie. Wpół do ósmej na scenę, przy powoli gromadzącej się widowni, wypadł duet Pokahontaz.
Grając przekrój przez największe hity i mniej znane pozycje postarali się trochę rozgrzać ludzi i przygotować ich na wydarzenie wieczoru. Bo nie ma wątpliwości, że to na 50'ego i towarzyszących mu Lloyda Banksa z Tonym Yayo czekali wszyscy.
Słowo "wszyscy" pasuje tu idealnie, bo wyjątkowo rzadko spotyka się na rapowych koncertach tak przekrojową publikę. Od celebrities znanych ze szklanego ekranu, poprzez dziewczynki dopiero czekające na dołączenie do wieku końcówki "-naście" i starszych fanów, siedzących spokojnie na krzesełkach (choć nie wszyscy - część wybrała pozycje stojące, tak jak prawdopodobnie najstarszy polski raper Edas aka Masseya stary nie tata, przybyły na koncert z synem) aż po tradycyjną rapową publikę.
Chwilę po 20:30 na scenie pojawiła się w końcu ekipa G-Unit. Bez live bandu jak pierwotnie zapowiadano, ale w pełnym składzie koncertowym. W tym momencie sala nie była wprawdzie pełna, ale znajdowało się na niej już około 2 tysięcy osób, co mimo sporej ilości wolnego miejsca gwarantowało jednak głośny odbiór.
Z czeluści efektownej wizualizacji i specjalnie przygotowanego tła, wzorowanego na okładce ostatniej płyty, wyłoniła się główna gwiazda wieczoru a po chwili dołączyli do niej pozostali. Po krótkim przywitaniu szybko i sprawnie ruszyli, przechodząc z kawałka w kawałek bez żadnej przerwy. A że dorobek pozwalał zaciekawić ludzi większą ilością niż jeden przypadkowy hit to łatwiej było im dawkować przyjemności.
Po serii mocnych nowojorskich strzałów i wyrzuceniu paru elementów ubioru (w tym 50 gustował tego wieczoru wyjątkowo - w publikę poleciała puchowa kamizelka, parę czapek, koszulki, czyli zestaw pozwalający godnie zareprezentować G-Unit po wyjściu z hali)
Cenciak opuścił na chwilę scenę i ustąpił pola kompanom. Czas ten wykorzystał przede wszystkim Banks, grając single z poprzednich płyt i najnowszy "Beamer, Benz Or Bentley", który spotkał się z zaskakująco gorącym odzewem. Po paru minutach odpoczynku (i uzupełnieniu stroju) znów zobaczyliśmy pełny skład. I usłyszeliśmy zestaw największych hitów przemieszanych z co ciekawszymi featuringami - takimi jak "Crack a bottle", "How we do" czy "Hate it or love it".
Praktycznie po godzinie występu tercet opuścił scenę. Ale na tym nie skończyły się emocje.Tradycyjne koncertowe domino czyli hałas wywołujący bis tym razem podziałało wyjątkowo efektywnie. Fifty, Banks i Yayo zagrali jeszcze dodatkowe dwadzieścia parę minut!
Na koniec zostawili też chyba największą atrakcję. W pewnym momencie Curtis wyciągnął z tłumu jednego z fanów z wytatuowanym na piersi logiem G-Unit, drugiego w bluzie G-Unit... i dał im mikrofony! Obaj mieli robić za hypemanów i podbijać gwiazdę wieczoru chociażby w "Window Shopper". Poradzili sobie z tym wprawdzie średnio, ale w końcu nie wykonanie było najważniejsze a sam fakt. Wszystko zakończyli przybitą piątką a pozytywną atmosferę utrzymano jeszcze przez kolejne parę minut, gdy koncert dobiegł końca a trójka MC ostatecznie opuściła scenę.
Tym samym trzecia wizyta w naszym kraju praktycznie się zakończyła, bo G-Unitowcy nie dotarli w końcu na afterparty do Fresha gdzie mogliby pokazać jak rzeczywiście czują się "In Da Club". Byliśmy tam jednak my i obie części imprezy uwieczniliśmy dla was na poniższych zdjęciach.