Gang Starr "One of the Best Yet" - recenzja finalnego albumu
Powiedzieć, że nie jestem fanem pośmiertnych płyt to eufemizm - najczęściej kończy się na przekopywaniu odrzutów czy skrawków twórczości, niezgrabnym klejeniu ich z tym co modne i próbie skapitalizowania hype'u obudzonego tragedią. W głowie mam Biggiego zderzonego z Nellym siedzącym w wannie z modelkami czy Eminema, którego ingerencja w wokale 2Paca była tak głęboka, że ciął je i dowolnie przyspieszał byle grały mu do koncepcji.
"One of the Best yet" to jednak zupełnie inny przypadek. I bardzo się cieszę, że ten album powstał.
Historia Gang Starra urwała się nagle. I to w okolicznościach dalekich od rozejścia w pokoju. Chłodne stosunki DJ-a Premiera z Guru, któremu jątrzył nowy współpracownik "superproducer Solar", postać ewidentnie spod ciemnej gwiazdy. Keith Elam dał mu się omotać i nastawić przeciwko Preemo, a informacje o różnych krzywych akcjach Solara (dla porządku - nie mylić z Solarem z SBM) do dziś wychodzą i zaskakują. Postanowił on np napisać książkę o... historii Gang Starr. Ale koniec o tym panu.
Po latach sądowych walk z Solarem Premierowi udało się uzyskać prawa do niepublikowanych wokali Guru. I postanowił oddać mu hołd i ostatni ukłon, by godnie zakończyć historię legendarnego duetu. "One of the Best yet" uzupełnia płytotekę GNG i przykrywa ploteczkowy niesmak grubą warstwą muzyki.
Nie jest to płyta dzisiejsza - brzmi jak trochę surowsza kontynuacja "The Ownerz", które delikatnie romansowało już z mainstreamem. Goście to w większości dobrzy znajomi, kompani, współpracownicy - Jeru, Group Home, M.O.P., Q-Tip... do tego J.Cole, chyba najlepszy możliwy reprezentant nowej fali na takiej płycie. Jak mówił Preemo, nie udało mu się zebrać tu kilku dużych ksywek, m.in. Nasa, który szczerze przyznał jednak, że nie miał wtedy na tyle weny by dosłać zwrotkę godną projektu. I podobne podejście z respektem słychać tu na kilometr.
Brudne basy, królewsko cięte sample i garść mentorskiej treści od Guru - o życiu, branży, kulisach, mechanizmach, dobru i złu. Czyli coś co kochają fani GNG i to co przynosiły nam przez lata ich płyty. Bardzo dobrze, że Preemo nie próbował tu kombinować, odświeżać formy, atakować mainstreamu - zrobił coś brudnego, klasycznie gangstarrowego, a zarazem z truskawką na torcie w postaci zwrotki J.Cole'a, skupiającej wzrok młodszego pokolenia. A album i tak doczekał się wielkich bannerów w centrum NY. Godny hołd i godne zamknięcie historii duetu. Pośmiertne albumy to często zło - ten to złoto.