Wschód Kultury - Inne Brzmienia Art'n'Music Festival 2018 - zapis wrażeń
W niedzielę 1 lipca miałem przyjemność być obecnym na szóstej już odsłonie festiwalu Wschód Kultury - Inne Brzmienia. Przez cztery dni w cieniu majestatycznego lubelskiego zamku odbywały się przeróżnej maści wydarzenia artystyczne celebrujące różnorodność i porozumienie kultur. Przy czym, z ważnych powodów osobistych i rodzinnych, mogłem być obecnym tylko na ostatnim dniu festiwalu, wskutek czego o koncercie absolutnej legendy George'a Clintona (czemuż, ach czemuż musiał on grać akurat w piątek? Okazja na zobaczenie Parlamentu na żywo może już się nie powtórzyć...) i basach Atari Teenage Riot trzęsącymi murami zamku słyszałem tylko opowieści...
Nic to - dzień czwarty również obfitował w ciekawe wydarzenia. Otrzymawszy akredytację (i gustowną a praktyczną torbę z całą masą materiałów promocyjnych - dzięki!), zacząłem eksplorować teren festiwalu. Obok głównego namiotu, rozłożonego na zamkowych błoniach, wydarzenia festiwalu rozgrywały się także w innych miejscach na starówce. W przytulnej kawiarni "Próba" publiczność rozgrzały najciekawsze zespoły lubelskiej sceny - Mikroelementy, Pasożyty, We Are Polarized. W Teatrze Starym na ul. Jezuickiej widzowie mieli okazję zobaczyć taneczne misterium "And we are opening the gates" w wykonaniu tancerek z Armenii i Turcji oraz muzyków o korzeniach uzbeckich, żydowskich i kurdyjskich. Poprzez taniec i dźwięk artyści poszukiwali odpowiedzi na pytania dotyczące tożsamości i przynależności jednostki w dzisiejszym, coraz bardziej skomplikowanym świecie...
W samym głównym namiocie festiwalu również działy się ciekawe rzeczy. Gdy tam dotarłem, rozgrywał się finał tegorocznej edycji Małych Brzmień - dzieciaki szalały na instrumentach, aż miło. Szczególnie sympatyczne były "zajęcia" z bębnienia na djembe. Maksymę dyrygującej zespołem bębniarzy pani Sylwii - "Świat się zmienia przez Inne Brzmienia, dużo bębnienia to sens istnienia" - zapamiętam chyba na całe życie...
Czas przed występami umilił mi spacer po urokliwej, pełnej swoisego genius loci lubelskiej starówce (fantastycznym pomysłem było umieszczenie niesamowitych zdjęć XIX-wiecznej Gruzji w obiektywie Dmitrija Jermakowa w Zaułku Hartwigów!) oraz wizyta w malutkiej "strefie merchu" w namiocie głównym. Tam można było po okazyjnych cenach nabyć bardzo ciekawe pozycje książkowe (ze zdumieniem zobaczyłem np. opasłe tomiszcze "Ludowej historii Stanów Zjednoczonych" Howarda Zinna - fani Vinniego Paza pewnie kojarzą te nazwisko), poszperać wśród bogatej kolekcji czarnych płyt od sklepu Winylownia, a także zapoznać się z ofertą labelu Glitterbeat Records. Wytwórnia ta specjalizuje się w eklektycznych koktajlach brzmień z całego świata - tu blues łączy się z folklorem Mali, elektronika z zewem pustyni, nowoczesność z tradycją. Niesamowita sprawa. Na festiwalu miały okazję zaprezentować się zespoły nagrywające pod szyldem Glitterbeat - Dirtmusic (gdzie gra jeden z założycieli wytwórni, Chris Eckman), Ifriqiyya Électrique, Ammar 808 i Baba Zula. Żałuję, że nie mogłem zobaczyć tego na żywo...
O 20.00 rozpoczęły się występy. Na pierwszy ogień poszła Igor Krutogolov Toy Orchestra - grupa grająca na... dziecięcych instrumentach-zabawkach. Klarneciki, miniperkusja, dziecięce ukulele, ba, nawet piszczące gumowe maskotki - wszystko to poszło w ruch. Kojarzycie ten segment programu Jimmy'ego Fallona, gdy razem z goścmi i z ekipą The Roots odtwarza on znane hity na dziecięcych instrumentach? Jesli tak, macie już ogólne pojęcie, co wyprawia Orkiestra pod batutą izraelskiego człowieka-instytucji Igora Krutogolova. Ale żeby mieć obraz w pełni, musicie zobaczyć to na żywo. W życiu nie pomyślałbym, że za pomocą plastikowych instrumencików dla najmłodszych da się wykreować tak rozległe spektrum brzmień. Opadła mi szczęka, gdy Igor i spółka odegrali za ich pomocą rzewną, z jednej strony tchnącą bluesową melancholią, z drugiej żydowskim duchem balladę... Poruszając się od takich powolnych utworów po przyspieszające tętno rockowe kosiory podlane dawką psychodelii i ochrypłym wokalem w stylu Toma Waitsa, Orkiestra dała nieźle czadu. A już końcowy cover "Roots Bloody Roots" Sepultury (!!!) to był odlot nie z tej ziemi. Wersja studyjna nie oddaje tego w pełni, musicie tego posłuchać na żywo.
Chwila przerwy na wymianę sprzętu. Na bok odeszła różowa dziecięca perkusja z napisem "Hello Shitty" (klasyk), na scenie pojawił się za to stół z konsoletą i rozwieszony został ekran. A na scenę wkroczył człowiek, na którego występ czekałem najbardziej - Saul Williams. Ubrany w mundur i czarne okulary, Saul bez zbędnych słów zaczął czynić magię, atakując wersami wypluwanymi z niespotykaną intensywnością, wwiercającymi się w czaszkę brutalnymi beatami oraz przerażającymi w swej wieloznaczności wizualizacjami. Koncert oglądałem, siedząc na trawce pod sceną, i w miarę upływu kolejnych minut z niepokojem obserwowałem słuchaczy... Ludzie zaczęli wstawać, kołysać się niby w transie, kiwać głowami do mrożących krew w żyłach, bezlitosnych miksów elektroniki z pierwotnymi, plemiennymi rytmami... Czułem, że coś zaczyna nad nimi przejmować kontrolę. Zaraz, co jest? Ja też wstaję. Ten beat... Te słowa... Nie mogę przestać tańczyć jak wariat_cały czas p//aatrze nanieggggo (#<mrtrlsrkng>)
THEIR DREAMS IN THE SKELETONS OF THE PHOSPHORESCENT HANDS
INGEST THE SUN
...OK, chyba wróciłem... To był dopiero występ! Porywający, balansujący gdzieś pomiędzy żywiołowym slamem (wszak właśnie tak zaczynał Saul) a industrialowym szałem. Co ciekawe, to był pierwszy występ Saula w Polsce - z żalem oznajmił on, że tym razem nie zostanie na długo, ale z chęcią jeszcze kiedyś wpadnie. Trzymamy za słowo - występy takie jak ten to jest coś, co przeżyć po prostu należy. Dzięki uprzejmości organizatorów udało mi się także z Saulem odbyć kilkunastominutową rozmowę, której zapis już niedługo zobaczycie na Popkillerze - zachęcam do sprawdzenia, Saul to niezwykle interesujący rozmówca...
Z pewnym opóźnieniem na scenie pojawił się kolejny zespół - Rito. W języku esperanto "rito" oznacza obrzęd, rytuał - i taką ablucję za pomocą dźwięków zaserwowali nam panowie Piotr Pawlak, Michał Gos, Jacek Stromski i Olo Walicki. Długie, wprowadzające w trans, awangardowe kompozycje na elektronikę, kontrabas i zadziwiającą ilość perkusjonaliów nieco wyciszyły umysły wprowadzone w zamęt przez technoszamana Saula Williamsa.
Wieczór zaś zakończyła dawka pozytywnej energii zaaplikowana przez zespół Wczasy. Panowie Bartłomiej Maczaluk i Jakub Żwirełło zafundowali słuchaczom powrót do synth-popu i zimnej fali rodem z lat 80., ale niepozbawiony współczesnego sznytu. Z przyjemnością gibałem się do tych nostalgicznych, syntezatorowo-gitarowych brzmień, wymykających się zaszeregowania - gdzieś pomiedzy De Mono a Siekierą? Zacny występ na koniec festiwalu, zgrabnie podkreślający jeden z jego motywów przewodnich - łączenie dawnych tradycji z nowoczesnością.
Mam nadzieję, że z każdą kolejną edycją Inne Brzmienia będą udowadniać, jak ów eklektyzm jest fascynujący, i jak muzyka nie zna granic. Dzięki Wschodzie Kultury, widzimy się w przyszłym roku!