Lupe Fiasco "DROGAS Light" - recenzja
Już od swoich pierwszych płyt Lupe Fiasco starał się znaleźć kompromis pomiędzy anty-establishmentowym, zaangażowanym rapem a popową chwytliwością, dzięki czemu udało mu się trafić ze swoją twórczością zarówno do stricte hip-hopowej, jak i tej szerszej publiczności. Ta umiejętność zachowania równowagi między tymi dwiema stronami jego twórczości stanowiła zresztą jeden z fundamentów artystycznego, jak i komercyjnego sukcesu debiutanckiego „Food & Liquor” i następującego po nim „The Cool”. Reprezentant Chicago postanowił zastosować podobną strategię na swoim nowym albumie „DROGAS Light”, któremu jednak daleko jest do poziomu nie tylko jego pierwszych płyt, ale też wydanego przed dwoma laty „Tetsuo & Youth”.
A szkoda, bo pierwsza połowa albumu jest co najmniej obiecująca i daje nadzieje na to, że będziemy mieć tu do czynienia z dziełem stojącym na porównywalnym poziomie co poprzednik, który swoją drogą znalazł się całkiem wysoko w moim prywatnym rankingu najlepszych rapowych płyt 2015 roku. Podobnie jak w przypadku „Tetsuo & Youth” spora część utworów zawartych na „DROGAS Light” łączy w sobie ambitną, politycznie nacechowaną treść oraz chwytliwe refreny i nowoczesną, często trapową produkcję—w takiej konwencji utrzymane są m.in. jedne z najlepszych na płycie „NGL”, „Made in the U.S.A” oraz singlowe „Tranquilo”. Szczególnie dobrze wypada pod tym względem pierwszy z tych utworów i to nie tylko dzięki świetnym wokalnym wstawkom autorstwa Ty Dolla $ign, ale przede wszystkim dzięki energii oraz społecznie zaangażowanym wersom Fiasco, który już na samym początku rapuje: „disproportionate convictions / Especially when it comes to our case / You seen the movie, they killed the nigga / Why you still wanna be like Scarface?” Do oczywistych hajlajtów należy także zaliczyć numer „Kill”, który—podobnie do zamykającego album „More Than My Heart”—bardzo zgrabnie łączy rap z soulowym i gospelowym wajbem, dzięki czemu przypomina brzmienie charakterystyczne dla innego reprezentanta Chicago—Chance’a The Rappera.
Pomimo że „DROGAS Light” nie jest albumem tak wielowymiarowym i rozbudowanym pod względem konceptualnym jak „Tetsuo & Youth”, to nie da się ukryć, że raperowi z Chicago udało się kilka razy na tej płycie pokazać, że wciąż pozostaje jednym z najbardziej uzdolnionych lirycznie MCs. Wielu słuchaczy mogło jednak oczekiwać, że po wyrwaniu się z korporacyjnych macek Atlantic Records Lupe postawi na swojej nowej płycie na stylistykę, w której czuje się najlepiej i zrezygnuje z popowego brzmienia narzucanego mu wcześniej przez wytwórnię. Jak się jednak okazało druga połowa albumu jest w dużej mierze zdominowana przez raczej nieudane pop-rockowe („Pick up the Phone”, „Wild Child”), a nawet klubowe ("It’s Not Design”) eksperymenty, które przywołują na myśl niechlubne „Lasers” będące tak naprawdę jedyną poważną skazą na solidnej dyskografii Fiasco.
Mimo że pierwsza połowa płyty zaostrza apetyt na kawałek solidnego rapu, to nie da się ukryć, że finalny produkt pozostawia poczucie niedosytu. Przesadna ambicja oraz chęć pokazania swojej wszechstronności wzięły tu górę, przez co „DROGAS Light” to różnorodna, aczkolwiek bardzo nierówna mieszanka świadomego rapu, nowoczesnej produkcji i pop-rapowych radio songów. Ten brzmieniowy rozstrzał sprawia, że Lupe nie brzmi szczególnie przekonująco w żadnej z tych stylistyk, a sam album nie daje zbyt wielu powodów, aby za parę miesięcy do niego wrócić, tak jak to było u mnie w przypadku jego poprzedniego wydawnictwa. Pozostaje mieć nadzieje, że pozostałe dwie części zapoczątkowanej przez „DROGAS Light” trylogii okażą się bardziej satysfakcjonujące. Trzy z plusem.