Ghostface Killah & Adrian Younge - "Twelve Reasons to Die II" - recenzja
W niewiarygodnie bogatej dyskografii Ghostface Killah znajdziemy wiele arcyciekawych krążków - jednym z najbardziej interesujących jednak jest bez wątpienia "Twelve Reasons to Die" z 2013 roku. Kooperacja z kalifornijskim wirtuozem brzmienia lat 60.i 70., multiinstrumentalistą Adrianem Younge, konceptualny album silnie inspirowany krwawymi, niskbudżetowymi włoskimi filmami giallo - dla mnie osobiście jeden z najlepszych, najbardziej klimatycznych albumów wydanych w obfitym w grube premiery roku 2013... Sequel "Twelve Reasons" był sprawą oczywistą - i w tym roku, zaledwie trzy miesiące (!!!) po ostatnim krążku, "Sour Soul", otrzymujemy drugą część opowieści o żądnym zemsty duchu Tony'ego Starksa. Let the record spin.
Dla tych, którzy jeszcze nie słuchali opusu Ghosta i Adriana - uwaga, spoilery.
Bohaterem „Twelve Reasons to Die” był Tony Starks – przerażająco skuteczny zabójca na usługach włoskiej rodziny DeLuca. Ambitny Tony - którego DeLukasi nie chcą uczynić tzw. made man - buntuje się przeciwko swym pracodawcom. Niestety, nie wychodzi mu to na dobre – zdradzony przez najbliższą mu osobę, Tony zostaje schwytany w pułapkę, zamordowany, a jego prochy (uwaga, teraz zaczyna robić się ciekawie) wtłoczone w dwanaście płyt winylowych, po jednej dla każdego capo rodziny DeLuca... Mafiozi nie przewidzieli jednak, że gniew bywa silniejszy od śmierci – i puszczając czarne płyty w ruch, przywołają z zaświatów żądnego krwi ducha Tony’ego Starksa – niepokonanego, okrutnego awatara zemsty – Ghostface Killah.
Sequel przenosi nas w lata 70, ze słonecznych Włoch do Nowego Jorku. Okazuje się, że właśnie tam – po pamiętnej krwawej łaźni z „jedynki” (spoiler - ale chyba nie spodziewaliście się innego zakończenia…?) – schroniła się garstka pozostałych przy życiu członków rodziny DeLuca. Niestety, mafiozi to mafiozi, i nie zaprzestali przestępczej działalności… I przez to znów zadarli z niewłaściwą osobą – tym razem z niejako głównym bohaterem „TRtDII”, trzęsącym Wielkim Jabłkiem gangsterem Lesterem Kane'em – granym przez wielkiego nieobecnego w obsadzie „jedynki”, Raekwona. Sprawa jest osobista – DeLukasi, przypuściwszy atak na podwładnych Kane’a, zabili także jego żonę i dziecko… Dość powiedzieć, że Kane ma wystarczająco dużo powodów, by pragnąć krwawej wendetty. Przypadkiem w jego ręce trafia dwanaście niepozornych, lśniących czarnych płyt…
Intryga jest nieco bardziej skomplikowana, i więcej zdradzać nie będę. Co rzuca się w uszy po odsłuchu „dwójki” (czy mogę na potrzeby recenzji przeinaczyć tytuł na „24 Reasons to Die”?) – tak jak powyżej wspomniałem, to niekoniecznie GFK jest tu głównym bohaterem. Przez większą część (króciutkiej – o tym za chwilę) płyty Tony jest jakby drugim narratorem, w akcję (spoiler) wskakuje - i to jak! - dopiero pod koniec. Prym wiedzie tu Lester Kane. The Chef płynie na dusznych, silnie czerpiących ze szkoły Wu podkładach znakomicie, o wiele swobodniej niż na produkcjach z tegorocznej solówki (recenzja nadchodzi, stay tuned). Najsilniejsze momenty płyty to wspólne "sceny" Ghostface'a i Raekwona - udowadniające wszem i wobec, dlaczego panowie uważani są za jeden z najlepszych duetów w historii. "Blackout" czy grande finale w postaci "Resurrection Morning" to czysta poezja.
(W sumie jestem ciekaw - czy "24 Reasons" zostało wydane tak szybko dlatego, żeby zdążyć przed 20. rocznicą "Only Built 4 Cuban Linx"...?)
Wracając do fabuły. Zgodnie z regułą sequeli, jest brutalniej, ostrzej, stawki są wyższe – jest też… krócej. „24 Reasons” trwa zaledwie pół godziny – niemal o 10 minut krócej niż jedynka. To album po brzegi wypakowany akcją – tylko że to właśnie jego główna wada. Brakuje tu wolniejszych, lżejszych momentów, takich jak przepiękne „The Center of All Attention” z jedynki czy „The Thin Line Between Love and Hate” z „36 Seasons”… Momentów, które pozwoliłyby odetchnąć, dodałyby nieco głębi do całej opowieści.
W ogóle nie ukrywam, że podczas odsłuchu towarzyszyło mi poczucie pewnej „niedbałości”, zarówno w wersach (I watch him take his life like a suicide bomber...?), jak i w jawnym lekceważeniu pewnych szczegółów w fabule. Zupełnie, jakby „24 Reasons” przygotowywano w pośpiechu, aby wydać jak najszybciej. Tym samym mamy tu do czynienia z pewnymi błędami i nielogicznościami, np. Rae w „Return of the Savage” rapuje: Decapitating heads like a journalist snatched by ISIS - czy ISIS istniało w latach 70.?
Największy błąd, a nawet dwa - występują pod sam koniec, w narracji RZArectora w „Life’s a Rebirth” (mam nadzieję, że docenicie subtelną grę słów, inaczej będę niepocieszony…). Jakim cudem tak ewidentne babole znalazły się na albumie, do tego konceptualnym, gdzie - zdawałoby się - fabuła ma być dopracowana w najdrobniejszych detalach?!
„24 Reasons” zawiera chyba najbardziej zaskakującą listę featuringów, jaką widziałem na albumie Ghosta, od czasów "Ghostdeini"... Obok Raekwona i RZA w roli narratora, mamy tu Bilala (który ma absolutnie złotą passę - od "To Pimp a Butterly" każdy jego featuring jest zna-ko-mi-ty), jednego z moich ulubionych wymiataczy Chino XL oraz zacną kalifornijską reprezentację: Vince Staples (mistrzowska zwrotka na "Get the Money"), Lyrics Born i Scarub... Dobór dziwny, przyznaję, i kwestią dyskusyjną jest, czy panowie spisali się lepiej niż Wu Family (Masta Killa, Inspectah Deck i Killa Sin) na jedynce. Dla mnie oszczędne, brudne brzmienie od Adriana Younge'a nie pasuje w pełni do westcoastowych wojowników - acz panowie na "Death's Invitation" bawią się flow naprawdę okazale (off-beat, wielokrotne - do wyboru, do koloru), dostarczając ohydnie szczegółowe opisy wydarzeń w domu Kane'a (spoiler).
Właśnie - brzmienie. Czuwał nad nim - jako się rzekło - maestro Adrian Younge. Tak samo jak na "Twelve Reasons", Adrian częstuje nas vintage'owym koktajlem dźwięków stylizowanych na lata 60. - 70. Silne wpływy Ennio Morricone wciąż są obecne (zwłaszcza na "Return of the Savage" - posłuchajcie tylko tych chórków), wszelako Younge postawił teraz na bardziej mroczne brzmienie, jakby żywcem wyjęte z kryminałów lat 70. (posłuchajcie choćby takiego "Daily News" z cudownymi fragmentami gitary z efektami wah-wah - czy też gęstego "Get the Money", wręcz idealnego soundtracku do grubego skoku) Więcej tu syntezatorów ("Powerful One" i ten nagły atak tandetnych synthów! "Let the Record Spin"!), ba, nawet perkusja zdaje się być bardziej ciężka, bezlitosna wręcz ("Daily News")... Moimi ulubionym trackami - Bogu dzięki za drugi dysk wydania fizycznego, po brzegi wypełniony instrumentalami - są "Return of the Savage" (ta gitara!) i "Blackout" (zabójcze kombo perkusja-klawisze, doskonały akompaniament do rzezi... Ups, chyba zdradziłem zakończenie - ale chyba nie spodziewaliście się innego...? Jednak - czy tylko mnie się zdaje, czy "Blackout" brzmi podejrzanie podobne do "Blood on the Cobblestones" z poprzedniego "odcinka"?). Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że produkcja przebija jedynkę - niestety nie. Jest tu kilka moim zdaniem nietrafionych "kompozycyjnych" decyzji, eksperymentów, które nie do końca się udały ("Death's Invitation Interlude" na przykład - na mój gust nieco zbyt "dramatyczne") - największym orzechem do zgryzienia jest dla mnie "Death's Invitation". Ten chłodny, hipnotyczny jazzujący sztos (żeby nie było, świetnie się go słucha) - średnio pasuje do wydarzeń weń opisywanych. Niemniej, muzyka - jej dopracowanie (ilość użytych instrumentów autentycznie powala - od saksofonu poprzez wibrafon, Fender Rhodes, ba, nawet sitar elektryczny - do tego fakt, że na WSZYSTKICH tych instrumentach grał sam Younge... Czapki z głów!) klimat, "kinowość" można by rzec - to zdecydowanie najmocniejszy element "24 Reasons".
Summa summarum jednak – niestety, drugi raz w tym roku muszę napisać, że nowy album Ghostface’a mnie rozczarował. Na serio nie mogę znaleźć żadnej logiki w ultraszybkim wypuszczaniu przez Wallabee Champa kolejnych półgodzinnych materiałów na jazzowych bądź soulowych podkładach stylizowanych na lata 70… Tym bardziej, że siła rażenia „TRtDII” jest zauważalnie mniejsza, po tym, jak w grudniu mieliśmy okazję posłuchać „36 Seasons” – albumu bardzo podobnego do "TRtDII", znacznie bardziej ciekawszego, lepiej wciągającego słuchacza w opowiadaną historię (nawet, jeśli – umówmy się – była ona sztampowa, a miejscami głupia jak but), i ze znacznie lepiej nakreślonymi postaciami (AZ!) Mam nadzieję, że teraz, po wydaniu „24 Reasons” Ghost trochę przystopuje i z większą starannością dopracuje pewną na 100% trzecią część serii „Twelve Reasons…” (…Trzecia część, czyli… „36 Reasons”?)”. „TRtDII” otrzymuje ode mnie trójczynę z plusem. Bawiłem się przy albumie lepiej niż przy "Sour Soul", ale i tak - co za dużo, to niezdrowo, Ghost.