Ghostface Killah "36 Seasons" - recenzja
"Nowy Ghostface" - to hasło zawsze sprawia, że z góry rezerwuję sobie pieniądze na nadchodzący album, by później nie głowić się skąd je zdobyć. Tak samo było z „36 Seasons”. Po koncept-albumie „Twelve Reasons to Die” zostały miłe wspomnienia i dowód na to, że weteran ma wciąż świeże pomysły i dużo do powiedzenia. Czy "36 Seasons" również pozostawia pozytywne odczucia?
O tym za moment - zanim jednak przejdę do omówienia zawartości krążka to muszę wspomnieć o tym jak została wydana zwykła wersja. Książeczka to bardzo obszerny komiks, opowiadający historię z płyty. Namalowany został bardzo ładną kreską, z sympatycznymi dla oka kolorami i dużą dozą szczegółów. Naprawdę fajny pomysł, zamiast standardowych zdjęć rapera, książeczki z tekstami lub, co gorsza, z samą informacją o znajdujących się na nim utworach.
No dobra, ale trzeba zabrać się za główne danie, czyli płytę. Oparta jest o wszystko to, z czego znamy krążki Ghostface'a. Powycinane z vinyli sample, mimo że tyle raz dawały Colesowi świetne tło do nawijek, to tym razem nie są to bity wywalające z butów. Miło się ich słucha, ale w większości nie zapadają zbyt mocno w pamięć. Odpowiadają za nie The Revelations. Ich produkcje, porównując je choćby do dwóch wersji poprzedniego „Twelve Reasons to Die”, wypadają „zaledwie” dobrze. Ja wiem, że taka jest konwencja, że płyta jest słuchowiskiem, jedną historią podzieloną na 14 utworów, a pierwszym planem ma być Ghost. Jednak na poprzednim krążku, muzyka też miała być tłem dla tekstów opowiadanych przez gospodarza, ale tam jakoś lepiej to wszystko zatrybiło. Przede wszystkim był klimat. A tutaj jakby czegoś zabrakło. Okej są tu perełki oparte albo na melodyjnych samplach „Love Don't Live Here”, czy trochę bardziej uliczne „Double Cross”, jednak dałoby się to zrobić lepiej. Nie jest źle, ale „Twelve Reasons to Die”, czy to w wersji Younge'a, czy Apollo Browna, było dużo lepsze, przez co „36 Seasons” nie wciąga tak jak poprzednik.
A co do gospodarza... Ghostface idzie ścieżką utartą na „Twelve Reasons to Die”. Jak już wspomniałem, cała płyta to jedna historia podzielona na utwory. Z tą różnicą, że jest ona bardzo przyziemna w stosunku do tego co słyszeliśmy na płycie z Adrianem Younge. Nie uświadczymy tu abstrakcyjnej fabuły i tarantinowskiego klimatu. Mamy tu zwykłą historię gangsterską. Utwory kręcą się wokół relacji Ghosta z opuszczoną przez niego Bamboo. Dopełnia to cała misternie szyta historia o gangsterskich porachunkach, zemście itd. Główny bohater wraca po 36 sezonach (w tym przypadku są to miesiące) do swojej ukochanej Bamboo (w tę rolę wciela się Kandace Springs). Niestety jego wielka miłość znalazła sobie kogoś innego. Kumple głównego bohatera też już nie są tymi ziomkami, którymi byli przed odsiadką Starksa. Tony nie ma więc innego pomysłu na siebie jak założyć maskę i stanąć w obronie tego co kocha. Krótko mówiąc jest to takie „Twelve Reasons to Die” tylko obdarte z surrealizmu. Szczerze, nie ma się tu do czego przyczepić. Ghost płynie po bitach jak zawsze, swoim wysokim pełnym pasji głosem, wciąga słuchacza w zawiłości całej opowieści. Jego teksty dopełniają występy (a dokładniej mówiąc role) takich gości jak Kool G Rap (lokalny boss), AZ (przyjaciel głównego bohatera), czy Pharoahe Monch (doktor posiadający wyjatkowe umiejętności). Nie wychodzą na pierwszy plan, są raczej tłem do nawijek gospodarza. Porządnie napisane drugoplanowe postacie, ale nie będące tak wyraziste jak choćby Sosa z "Człowieka z Blizną" (trzymając się klimatu gangsterskich opowieści).
„36 Seasons” to jedna ze słabszych płyt w solowym dorobku Tony'ego Starksa. Jednak nie oznacza to, że płyta jest zła. Co to, to nie. Jest tu sporo dobrej muzyki, świetnych tekstów i niezłych gościnek. Jednak jako całość nie powala słuchacza na kolana, jak wiele poprzednich wydawnictw Colesa. Cztery z minusem to idealna ocena dla jedenastego krążka członka Wu-Tang Clanu.
Dzięki za zwrócenie uwagi, recenzja została napisana przed premierą "Sour Soul"
Według mnie właśnie na tyle zasługuje. Mówię to jako wielki fan GFK'a, którego notabene uważam za jednego z najlepszych raperów w historii :)