Gregory Porter "Liquid Spirit" - recenzja
Niewielu jest artystów obdarzonych tak charakterystycznym i momentalnie przyciągającym uwagę głosem jak Gregory Porter. Pamiętam jak pierwszy raz natknąłem się na jego muzykę słuchając snippetów przypadkowych płyt z kategorii "podobne" na Amazonie (ileż to perełek można tak znaleźć). Dźwięki, które popłynęły z moich głośników już przy pierwszych sekundach zaintrygowały mnie i w konsekwencji sprawiły, że wkrótce zaopatrzyłem się w swój egzemplarz "Liquid Spirit".
Głęboki, dystyngowany wokal osadzony na kojarzonych z legendarną wytwórnią Blue Note, opartych w większości na schemacie fortepian-bas-perkusja podkładach wydawał się idealną kombinacją. Brzmienie to przykuło zresztą uwagę nie tylko moją, a znacznie szerszego grona odbiorców i krytyków. Trzeci krążek w dorobku 43-letniego, kalifornijskiego artysty doceniono bowiem podczas tegorocznego rozdania nagród Grammy, przyznając mu statuetkę w kategorii Najlepszy Wokalny Album Jazzowy. Z okazji zbliżającego się występu Portera w Warszawie w ramach Warsaw Summer Jazz Days 2014 w lipcu postanowiłem przybliżyć wam ten album i dać tym, którzy jeszcze nie znają twórczości muzyka okazję do nadrobienia zaległości.
Gregory Porter to artysta dojrzały, świadomy swoich możliwości i umiejętnie akcentujący swoje mocne strony. W twórczości łączy w sposób mistrzowski soulowy wokal i ekspresję przywodzącą na myśl dokonania Billa Withersa z klasycznym jazzowym akompaniamentem. Nie ogranicza się jednak do tego schematu, inkorporując również elementy bluesa, jak w porywającym, niemiłosiernie wpadającym w ucho tytułowym numerze czy wspominającym rodziców artysty, wspaniałym "Free". Oszczędne mogłoby wydawać się brzmienie, oparte podstawowo na melodiach pianisty Chipa Crawforda, basie Aarona Jamesa i perkusji Emanuela Harrolda wzbogacają dodatkowo saksofony altowy i tenorowy, trąbka oraz organy Hammond B3 – i tyle. Nie ma tu nowoczesnych syntezatorów czy komputerowych perkusji, dzięki czemu całość ma analogowy posmak i przypomina nam o tym, jak ważne są podstawy oraz zachowanie odpowiedniego balansu w aranżacji.
Esencjonalne, staroszkolne brzmienie zostawia zarazem dużo miejsca dla mającego wiele do powiedzenia gospodarza. A ten imponuje wyczuciem i umiejętnością opowiadania o życiu i uczuciach w sposób poetycki, niebanalny. To właśnie słowa odgrywają tu ogromną rolę i czynią z Portera artystę wyjątkowego, praktycznie niespotykanego w naszych czasach. I try all day to not write songs that sound cliche when I sing songs of love to you – jak sam mówi, nawet gdy pisze utwory o miłości, nie ma tu miejsca na banały i beznamiętne powtarzanie wypowiedzianych już miliony razy fraz. Dobrze to podejście ukazuje zderzające niepewność i obawę o szczerość uczuć wybranki z subtelnością i własną naiwnością "Hey Laura". Porter często zresztą przedstawia miłość w mniej kolorowych barwach, opisując różne stadia rozstania i nie wstydząc się wrażliwości oraz odważnego spojrzenia. Zarazem jednak broni się przed śmiercią uczucia w otwierającym płytę "No Love Dying" (Well the death of love is everywhere but I won’t let it be, There will be no love that’s dying here for me).
Jednym z najciekawszych konceptów na "Liquid Spirit" jest "Musical Genocide" – manifest podejścia kalifornijskiego wokalisty, zakorzenionego w prawdziwym bluesie, muzyce gospel i soulu i nie zamierzającego pójść na kompromis oznaczający dostosowanie się do wymogów plastikowego, bezdusznego przemysłu muzycznego. Moim ulubionym utworem na trzecim krążku w dorobku Portera jest natomiast wyróżniające się zdecydowanie na tle reszty, łączące spokojny fortepian, wyśmienitą sekcję dętą i energiczną perkusję, pełne soulu "Moving". Warto też wspomnieć o bonusowym "Time Is Ticking" z wersji deluxe płyty, poruszającym uniwersalny, niby banalny temat "tykającego" wciąż czasu – jest jednak w tym coś głębszego i nietrudno się z tymi obserwacjami utożsamić.
The grind. From the train to the bus, to the plane
Be on time til the end of your life
No it’s no life for me
Let’s make life sublime
"Liquid Spirit" to płyta wnosząca niezwykły spokój, pozwalająca nam się zrelaksować i skłaniająca do przemyślenia paru spraw. To album esencjonalny, gdzie warstwa muzyczna nie przyćmiewa przekazu artysty, a kolejne utwory nie stanowią zbitki frazesów i utartych formułek. Zamiast tego znajdziemy tu stertę życiowych mądrości i teksty podyktowane doświadczeniami, które przychodzą z wiekiem. To muzyka szczera, dojrzała, poetycka, przede wszystkim jednak – piękna. Ja sam wracam do tego albumu regularnie od kilku miesięcy i nic nie wskazuje na to, aby tym razem zdążył się wreszcie zakurzyć na półce. Podejrzewam, że to płyta nie dla każdego i nie na wszystkie okazje, ale zachęcam wszystkich – usiądźcie któregoś wieczoru wygodnie w fotelu, odizolujcie się od otoczenia i włączcie "Liquid Spirit" na słuchawkach… Ode mnie mocna piątka i czekam z niecierpliwością na warszawskie show Portera.
Szczegóły odnośnie występu Gregory'ego Portera w Warszawie oraz biletów pod TYM linkiem.
Pod spodem teledyski do "Liquid Spirit" i "Hey Laura" oraz wspomniane w recenzji "Movin".