Danny Brown "Old" - recenzja
W 2013 roku obrodziło w dobre płyty. Wyszły m.in. debiut Pushy T, Run the Jewels, czy długo oczekiwany album R.A. The Rugged Mana. Wielu ucieszył również fakt, że nowym dziełem zaszczycił nas Eminem. Jednak na naszych łamach nie wspomnieliśmy w recenzjach o innej równie ważnej i wyczekiwanej płycie. Mowa tu o „Old” Danny'ego Browna. Kim jest ten koleś, wie każdy kto śledzi nowe twarze na rapowej scenie, zresztą i nam udało się już dorwać go na wywiad na Hip Hop Kempie. Zdaniem niektórych swoim szalonym stylem wypełnił lukę po zmarłym Ol Dirty Bastardzie. Zresztą pierwszy klip, który zapowiadał nowe wydawnictwo rapera z Detroit, nosił nazwę od członka Wu-Tang Clanu. Niestety jednak sam utwór ostatecznie nie pojawił się na płycie. Zacznijmy jednak od początku...
Poprzednie krążki zbudowały Danny'emu bardzo udaną pozycję i opinię. Co prawda o „The Hybrid” mało kto słyszał przez długi czas, ale już następna płyta, „XXX”, sprawiła że Browna poznało więcej osób. Na swoich albumach Danny Brown pokazywał mocno wykręcone poczucie humoru i seksizm. Coś jak ODB, tylko w klimacie mniej alkoholowym, a bardziej narkotycznym. Jak po kwasie, czy LSD.
Tym razem Danny poszedł trochę w inną stronę. Swoje myśli poukładał i podzielił na dwie sfery. Tak więc „Old” składa się z dwóch części: „strony A” i „strony B”. Jak na vinylu, lub kasecie magnetofonowej. Pierwsza opowiada o jego przeszłości. Jest bardziej ponura, stonowana. Ale i tu znajdzie się takie „Ready To Go”, które wprawia w dobry nastrój. W warstwie lirycznej, ta część płyty, patrząc w kategorii atmosfery, przypomina zwrotkę dzisiejszego gospodarza, z utworu „Terrorist Threats”. Wypada on w tej roli bardzo dobrze, a tonowanie miejscami swojego głosu, sprawia że ciężko uwierzyć, że to ten sam wariat co zawsze. „Side B” to już imprezowy odjazd, pełen dropsów i szaleństwa. Zbliżony jest on klimatem do tego, do czego przyzwyczaił nas raper.
Z tym kwasem i LSD, w drugim akapicie, to tak nie bez powodu wspomniałem. Wiadomo co było popularne w angielskich klubach, a sam Danny Brown wspomniał, że przy tworzeniu płyty inspirował się brytyjskim brzmieniem. Słuchał sporo grime'u, a w szczególności Dizzee Rascala. Prawdopodobnie były to pierwsze trzy płyty, a nie „Tongue'n'Cheek”, albo „Fifth”, bo poziom jest wysoki a minimalizm części „B” ma w sobie trochę z „Boy In Da Corner”. Mimo że jest oszczędnie i zimno, to jednak brzydota ta przykuwa uwagę i wkręca się w głowę. Coś jak „I Luv U” z debiutu Anglika. Albo takie „DIP”, które jako cały utwór brzmi podobnie jak „2 Far”. Gdybym jednak miał nie wyrywać kawałków z kontekstu całości, ale porównywał jako całość, to „Old” strasznie przypomina „Showtime”. Tam też było sporo oszczędnych podkładów, ale było to bardziej przystępne dla przeciętnego słuchacza niż legendarny debiut Rascala. No bo nie tylko grime jest na nowej płycie MC z Detroit. Jest też dubstep i house'owo-klubowe klimaty, zbliżone do tego co było lub jest modne w UK.
Brown nagrywając „Old” porównał się do Radiohead. Jego poprzednie „XXX” było takim „OK Computer”, a trzecia płyta miała być czymś w rodzaju „Kid A”. Dla nie wtajemniczonych, „OK” było płytą wybitną, uważaną za najlepszą płytę lat 90-tych. Następca był również wielkim albumem, lecz zupełnie w innym klimacie. Czy udała mu się ta sztuka? Nie. Po pierwsze, że krążki Browna są „zaledwie” rewelacyjne. Po drugie „OK Computer” było lepsze od „Kid A”, a u Danny'ego to „Old” jest lepsze od „XXX”. Płyta jest sporo dojrzalsza, bardziej przemyślana niż poprzedniczka. Nie ma tu może jakiś widocznych wad, ale nie porwała mnie aż tak potężnie jak „Run the Jewels”, „My Name Is My Name”, czy „Legends Never Die”, więc 5+ postawić nie mogę, ale całą piątkę jak najbardziej. Absolutna czołówka roku.
Ale z pierwszym zdaniem recenzji to bym się nie zgodził. IMO w 2013 wyszło bardzo mało naprawdę dobrych płyt.
@v$vP Dzięki, nawet nie wiedziałem.
@Mateusz Ja uważam troszkę inaczej. Troszkę płyt z USA w tym roku, pojawiło się na mojej półce, a i tak nie wszystkie. Nie mówiąc już o całkiem niezłej liczbie darmówek, które trzymały równie wysoki poziom co te oficjalne wydawnictwa.