Onar "Przemytnik Emocji" - recenzja nr 2
Trzymałem kciuki za tę płytę. O ile w poprzednim roku gadaniny o „Dorosłem Do Rapu” jako o rzekomym „koncept-albumie” ostatecznie okazały się mrzonkami, to słuchając singli promujących najnowsze muzyczne dziecko członka Płomienia 81 zdawać by się mogło, że tym razem może ono mieć ręce i nogi. I faktycznie ma. Co zawiodło? Ponownie to, co nie powinno.
Sam nie wiem, co (znowu) nie gra mi w tych podkładach. Czy ta klasyczna stylistyka rzeczywiście raperowi nie służy? Czy może jednak tej chemii na linii Onar-Złote Twarze, wbrew temu czego by chcieli sami twórcy, tak naprawdę w ogóle nie ma? Czy to po prostu to nieszczęsne ucho do bitów warszawiaka (na co mogłoby wskazywać wydanie remix-albumu z SoulPete'em), które zawodziło już na dwóch jego poprzednich produkcjach? Sam cieszyłem się bardzo na wieść o tym, że Goldena i Beztwarzy na „Przemytniku...” będzie tak dużo (bo aż połowa płyty), więc tym większe moje rozczarowanie, że nie licząc świetnego „To jest już moje” dostajemy od nich jakby odrzuty. Owszem, poniżej pewnego poziomu nie schodzą, jednak od takiej marki można było oczekiwać znacznie więcej. Próbują nam to zrekompensować pozostali producenci; najlepiej Pokerbeats, wprost idealnym na singla „Miejscem w Oparach Absurdu” i niepokojącym, apokaliptycznym „Wysypiskiem Śmieci”, nieźle pokazał się Eljot (choć z jego bitów dałoby się wykrzesać o wiele więcej), a także inny duet producencki – No Name Full of Fame, który dał dwa surowe, ciężkie, oparte na mocnych bębnach podkłady, akurat nieźle współgrające z charakterystycznym głosem rapera.
Sam Onar praktycznie nie budzi większych zastrzeżeń. Owszem, dalej tnie te zwrotki, dalej zdarza mu się psuć kawałki grubiańskimi refrenami... ale może nie czepiajmy się. Widać, że pracował nad tą płytą długo i intensywnie. Odrobinę obawiałem się, że w tych „emocjach” będzie trochę przesady, ckliwej atrapy/zrzynki z Te-Trisa, ale na szczęście niepotrzebnie – nadmiernym patosem raper unosi się tu, bo ja wiem, ze dwa-trzy razy maksymalnie. Na ogół dawkuje rozsądnie, tak że owy przemyt gładko znajduje swój kanał przerzutowy, nieinwazyjnie omija kontrolę graniczną i towar zgodnie z planem trafia bezpośrednio do miejsc docelowych – głodnych prawdziwych emocji, a nie miałkiego pitu-pitu, hip-hopowych głów. Forma liryczna warszawiaka jest lepsza niż kiedykolwiek i to niezależnie czy odnosi się do kondycji sceny, atakując raperów i wytwórnie, czy mówi o pustych uczuciach, porównuje świat do jednego wielkiego wysypiska śmieci, a nawet snuje wizję… własnej śmierci. Wszystko to sprawia wrażenie niewymuszonego, dopracowanego, popartego ogromnym ciężarem doświadczeń na plecach. Nawet jeśli metaforyka z „To jest już moje” budzi lekkie skojarzenia z „Pożycz mi płuca” Eldoki, czy też raper sięgnie czasem po tematykę nazbyt oklepaną („Już Ex Jest”).
Nie ustrzegł się Onar niestety widma płyty pt. „single + reszta”, tudzież używając nomenklatury piłkarskiej: „gwiazdy + koszulki”. Bardzo bym chciał wystawić „Przemytnikowi…” coś więcej niż mocne trzy z plusem, ale… nie mam z czego. Bo o ile lirycznie album prezentuje się in plus, to muzycznie jest nierówny, a co najwyżej solidny i wciąż mam nieodparte wrażenie, że pod względami czysto rapowymi warszawiak najlepiej odnajdywał się na tych elektronicznych bangerach z „Pod Prąd” (ale nie z „Jeden Na Milion”). Uparł się jednak na te klasyki, a ja mimo wszystko dalej będę miał nadzieję, że pan „Zachrypnięte Gardło” jeszcze kiedyś zaskoczy nas czymś na miarę tegorocznego „Rap Not Dead” Borixona.