Xzibit "Napalm" - recenzja
Sześc lat to szmat czasu w dzisiejszym świecie hip-hopu. Tyle właśnie minęło od premiery ostatniego krążka Xzibita - "Full Circle", który sprawił spory zawód zarówno fanom rapera jak i jego przełożonym, efektem czego było rozwiązanie umowy z Koch Records w wyniku mizernej sprzedaży krążka i powrót na niezależny rynek. W międzyczasie był też znany wszystkim epizod z Pimp My Ride, krótki romans z Hollywood co zaowocowało rolami w kilku niezłych filmach oraz słynny skandal z niezapłaconymi podatkami. Potem pojawiły się plotki o bankructwie rapera więc co zrobił X? Zatoczył pełne koło i wrócił do korzeni - do tego na czym zna się najlepiej, do tworzenia muzyki.
Prace nad krążkiem trwały kilka lat, podczas których zmieniano kolejno tytuł albumu, promujące go single, daty premiery oraz wytwórnie ale ostatecznie "Napalm" wylądował na sklepowych półkach. Czy to powrót Xzibita w glorii chwały?
Można tak powiedzieć. Na pewno jest to jego najlepszy materiał od dawien dawna, aczkolwiek nie pozbawiony mankamentów. Mr. "X To Tha Z" wydoroślał i wyciągnął wnioski z popełnionych błędów - nie jest już tym samym szalejącym dzikusem co na "At The Speed Of Life".
Przed nami stoi Xzibit w wersji "new and improved", spoglądający z nostalgią w przeszłość aczkolwiek skupiony na przyszłych wydarzeniach. Pomimo kilkuletniej absencji raper nie stracił nic ze swoich umiejętności, które przyniosły mu sukces i międzynarodową sławę. Nadal perfekcyjnie operuje charakterystycznym, lekko zachrypniętym głosem a agresywne flow nadaje ton całej płycie od pierwszych dźwięków otwierającego album "State Of Hip-Hop vs. Xzibit". Jeśli myślałeś, że X złagodnieje pod wpływem obowiązujących trendów w dzisiejszej rap-grze, która podczas jego nieobecności wykonała obrót o 180 stopni, to po odpaleniu tego numeru będziesz już wiedział, że byłeś w wielkim błędzie. Czym jeszcze zaskoczy nas "Napalm"?
Cóż, w kwestii brzmienia nie spodziewajcie się wielkiej rewolucji. Xzibit wie, czego pragną fani i stara się spełnić ich oczekiwania oddając iście west coast'owy album z dawką mainstreamu ograniczoną do absolutnego minimum. Właściwie to ciężko znaleźć produkcję, co do jakości której idzie się jakoś szczególnie przyczepić - no może oprócz singlowego "Up Out The Way", które brzmi jak nieudana próba wskrzeszenia zajawki na Hyphy oraz tytułowego numeru, mocno zainspirowanego klimatami cięższymi niż Hip-Hop. Na krążące po sieci negatywne opinie odnośnie terminu ważności niektórych bitów odpowiem w ten sposób: X robi po prostu swoje - hołduje tradycji zamiast gonić za fejmem wśród małolatów, kojarzących go jedynie z "Pimp My Ride". Ludzie stęsknili się za starym, dobrym Xzibitem czekając latami na jego album i właśnie czegoś takiego oczekiwali.
Jest jednak coś, co odróżnia "Napalm" od poprzednich wydawnictw rapera. To płynąca z tekstów dojrzałość i większa częstotliwość poruszanych przez artystę życiowych tematów, w stosunku do starszych krążków. Widać, że Xzibit miał przez ostatnie lata sporo czasu na rozkminę naprawdę poważnych egzystencjalnych zagadnień, co doskonale słychać w utworach "Meaning Of Life", czy poruszającym "1983", dedykowanym zmarłej przed trzydziestu laty matce artysty ("Heartbreak, disappointment/my mother died when I was nine, I just wanted to join her"). To osobista spowiedź, dotycząca wszystkich wzlotów i upadków w show biznesie, takich jak przygoda z "Pimp My Ride" ("I hated MTV for trying to play me like a mockery/But that don’t bother me, I just fulfill my fucking contract/Small price to pay just to take a piece of my back"), kłopoty z menadżerem ("Got a call from Paul, told me shit isn’t working/Exchange words, told him tell me that shit in person") oraz kontrowersje podatkowe. Zdecydowanie mój ulubiony utwór na płycie, wpisujący się w konwencję poprzednich singli rapera jak "The Foundation", "Sorry I'm Away So Much" czy "Thank You".
Fanom czystego west coastu na pewno przypadną do gustu numery typu "Gangsta Gangsta" czy "Louis XIII", na którym obserwujemy Reunion ekipy Tha Liks z ich mentorem - King T. Wyprodukowany przez Dr. Dre utwór jest z pewnością jednym z jaśniejszych punktów na płycie i świeciłby jeszcze mocniej gdyby nie długość kawałka, która jest stanowczo zbyt mała. Poza tym, wydaje mi się że nie jest to "świeża" produkcja Dre a raczej taki "throwback" bit, brzmiący bardziej jak leftover z "Relapse" niż coś, co zostało wykonane specjalne na potrzeby albumu X'a. Za to "Forever A G" to chyba największe pozytywne zaskoczenie tego krążka, bo nigdy bym nie przypuszczał że pomiędzy Wizem Khalifą a Xzibitem kiedykolwiek narodzi się taka chemia na wspólnym nagraniu. Laidbackowy bit, dobrze wykonany refren i świetnie zarapowane zwrotki - sukces na całej linii.
Goście w większości przypadków dali radę i ich występy oceniam na plus - może poza refrenem Gejma na "Dos Equis", który całkowicie go zrujnował. "Gracz" szybko jednak zrekompensował się dobrą szesnastką w utworze "Movies", na którym mimo wszystko pierwsze skrzypce gra Crooked I. Slim The Mobster przekonuje mnie pomału do siebie dzięki "Stand Tall" i z nudnego rapera staje się całkiem perspektywicznym zawodnikiem, Prodigy w "Something More" nie schodzi poniżej wypracowanego przez lata poziomu a Bishop Lamont kolejną udaną zwrotką zaostrza mój apetyt na "Reformację".
Właściwie to jedyną wadą tego krążka w moich oczach jest brak tego jednego hitu, który nakręca całą sprzedaż albumu. "Napalm" jest materiałem spójnym z kilkoma słabszymi momentami, ale żaden z zawartych na płycie kawałków nie ma w sobie mocy, jaką prezentował "Phenom", nie wspominając już o klasykach typu "X", "Paparazzi" czy "Multiply". Oczywiście nie ma też szans na powtórzenie komercyjnego sukcesu swoich poprzedników, co pokazują pierwsze wyniki sprzedaży z rynku US (ledwie 3200 sztuk) ale okoliczności jej wydania były zgoła odmienne. Przede wszystkim płyta ukazała się nakładem niezależnego labelu, singiel nie miał raczej szans na wstrzelenie się swoją koncepcją w obowiązujące dzisiaj trendy a promocja albumu ograniczyła się jedynie do portali tematycznych.
Wszystko to jest jednak nieważne - liczy się fakt, że Xzibit powrócił i zrobił to naprawdę w dobrym stylu. "Napalm" może i będzie jego najgorszym albumem z komercyjnego punktu widzenia (debiut na 150 miejscu listy Billboard 200), ale jeśli chodzi o czysto muzyczne aspekty, jest to najlepszy materiał rapera od czasów "Restless", który w zestawieniu z resztą jego dyskografii finiszuje tuż za podium. Czwórka.