
Slaughterhouse "Welcome To: Our House" - recenzja

Trzy lata temu wydali debiut, który szczerze mówiąc nie zachwycił mnie w całości. Nie było to jeszcze to "coś". Tak, więc - czy jest szansa by super grupa składająca się z zawodników po trzydziestym roku życia zadziwiła jeszcze mainstream? Zadanie trudne, a pomóc w tym miał sam Eminem.
Bo to, że Joe Budden, Crooked I, Joell Ortiz oraz Royce Da 5'9" umiejętności mają, nie ulega wątpliwości. Udowadniają to przecież niemal na każdym nagraniu, w którym występują, zawsze znajdziecie u nich linijki wysokich lotów, wielbiciele bitewnych mc's z ogromem punchy nie mogą być zawiedzeni słuchając tej czwórki. Trzeba jednak zadać pytanie - jaki cel mieli Rzeźnicy przed wydaniem tego albumu? Czy faktycznie, pozostać tą "brudną" grupą, która ma swoich wiernych fanów, czy może jednak spróbować (po raz ostatni chyba) zaskoczyć większą ilość odbiorców? Po kilkukrotnym odsłuchu krążka ciężko jest jednoznacznie stwierdzić. Czuć w tym albumie ingerencję "obecnego" Eminema, płyta w moim mniemaniu jest troszkę "za grzeczna" jak na Slaughterhouse. Nie ma w niej tego pazura, tak jak było to na debiucie. Produkcyjnie płyta wpada w moim mniemaniu również gorzej niż debiut. Nie wiem czym to jest spowodowane, ale wyróżnia się tylko AraabMuzik z jego "Hammer Dance". Nawet jeśli lubię Alexa Da Kida nie mogę powiedzieć, by jego bity na kawałki robione na ten sam patent (bit + Skylar Grey na refrenie) były jakieś wybitne. Tak, myślę że warstwa produkcyjna to nie jest coś, czym mogę się zachwycać w czasie odsłuchu tej płyty.
Sama sprawa "Rzeźników". Cenię sobie każdego z osoba niemal tak samo, zawsze lubiłem posłuchać solowych "wynalazków" czy to Royce'a, czy to Buddena, czy Crooked I'a, czy nawet Joell Ortiza. Znam ludzi, którzy zachwycają się nad umiejętnościami Royce'a, znam również takich którzy nie potrafią nadziwić się nad rapowym warsztatem Joe Buddena. Nie słyszę jednak zachwytów nad Joellem Ortizem, czy Crookedem. Sam Ortiz to dla mnie bardzo jasna postać tej płyty, duże zaskoczenie, bo zawsze wydawało mi się że jest w cieniu swoich trzech mimo wszystko bardziej popularnych kolegów. Zapodał nam niezliczoną ilość linijek, których można słuchać z wielką przyjemnością. Postarał się do tego stopnia, że to on może być największym wygranym po premierze tej płyty. Crooked to zawodnik, który potrzebuje solówki jak mało który raper. W grupie potrafi nagrać kilka kawałków, które są na świetnym poziomie, jednak czy to zaspokaja jego ambicje? Wydaje mi się, że nie, chłop powinien już dawno zaatakować z solowym materiałem.
Royce Da 5'9"? Jest w równej formie od mniej więcej dwóch lat, wypluwa takie wersy, że naprawdę ciężko stwierdzić, czy kiedykolwiek skończy. W roku ubiegłym dał nam solówkę oraz płytę z Eminemem, na której w moim mniemaniu zjadł Slim Shady'ego. Teraz przyszedł czas na płytę z Slaugherhouse i wychodzi nam to samo, te cwaniactwo i niezwykle inteligentne punche.
Zapytacie - gdzie Joe Budden? Spokojnie i na ocenę tego pana przyszedł czas. Budden to raper specyficzny, chyba najlepszy "emo raper" jeśli pod uwagę weźmiemy technikę pisania tekstów. Raper z Jersey City lubuje się w bardziej przytłaczających wersach, zresztą jego wokal jak i flow idealnie do tego pasują. Może to jest głównym aspektem, przez który uznałem że to właśnie Budden wypadł na płycie najsłabiej. Owszem, ma przebłyski geniuszu, jednak jest tego zdecydowanie zbyt mało by mógł być oceniony na równi z resztą ekipy.
Całościowo Slaugherhouse wypada więc ponad przeciętną, ba można spokojnie stwierdzić, że jako raperzy sprostali wyzwaniu, dali słuchaczowi to czego oczekiwał. Inna sprawa to produkcja, jak i target w jaki celowali. Wydając "My Life" wydaje mi się, że jednak chcieli zrobić większe "kokosy" na tej płycie. 52 tysiące egzemplarzy w pierwszym tygodniu to nie jest porywający wynik. Wydaje mi się, że tak już też zostanie. Mimo niebanalnych umiejętności Slaugherhouse nigdy nie będzie mainstreamowym potentatem. Obawiałem się, że "Welcome To: Our House" może być podobnym błędem co "Radioactive" Yelawolfa, na szczęście tak nie jest, bo Slaughterhouse nadal robią "rzeźnię", nawet jeśli nie słychać tego tak mocno jak na debiutanckim krążku w 2009 roku. Myślę, że ten album to mimo wszystko czołówka tego roku, nawet jeśli produkcyjnie "leży". Całe szczęście, że bit to coś, co jednemu może pasować, innemu niekoniecznie, więc pewnie będą i tacy, którzy nie znajdą na tej płycie słabych momentów. Ode mnie czwóreczka i wielki plus dla Joella Ortiza. Czekam aż chłop wyda coś solowo (do ciebie również to kieruję Crooked!).
Tagi:



















