Jakiś czas temu nakładem Asfalt Records światło dzienne ujrzał tajemniczy instrumentalny projekt sygnowany nazwą Dead Man Funk. Wydawca nie udzielił żadnych informacji na temat tego kto de facto kryje się za tym przydomkiem i skąd właściwie płyta wzięła się w warszawskim labelu. Płytka ukazała się na CD i winylu i wielu ze względu na brak promocji przeszło obok niego zupełnie obojętnie. Znaleźli się jednak i Ci, których ciekawość była zbyt duża, żeby zignorować to wydawnictwo i... Stali się właścicielami niezwykłej porcji znakomitego hip-hopu w najlepszym wydaniu.
To co da się rozszyfrować na starcie to fakt, że w skład Dead Man Funk wchodzą producent (producenci?) i DJ. Praktycznie po kilku trackach wiadomo już, że nie są to przypadkowe osoby tylko rzeźbiarze dźwięku z niesamowicie artystycznym zacięciem i warsztatem, który za przeproszeniem rozpierdala na łopaty w takim stylu, że jedyne nasuwające się pytanie to "jak to możliwe, że o tym się tak mało mówi?".
Wprost proporcjonalnie do czasu, który upływał po premierze mierzyły się przymiarki do tego, kto się za tym kryje. Też mam swoje podejrzenie coraz bardziej zbliżające się do pełnego przekonania, ale chwilunia... Rozwiązanie zagadki w tym wypadku byłoby totalnie niepotrzebną bzdurą. Skoro autorzy chcieli się ukryć za konturem znaku zapytania licząc na to, że słuchacze będą oceniać muzykę, a nie ksywki, to czemu psuć im zabawę? Lepiej tego słuchać, bo naprawdę jest czego.
Projekt instrumentalny? Po części na pewno tak, ale w dużym stopniu to po prostu beattape. Gdyby wpadł w ręce jakiegoś ogarniętego rapera, myślę, że sporo hajsu byłby w stanie wyłożyć za produkcje Dead Man Funk, bo mamy tutaj takie hity, że aż strach pomyśleć co by się z nimi stało gdyby dorwał się do nich MC wysokiej klasy. Analogowy, nieco duszny klimat, podlany świetnymi skreczami i cutami, digging na bardzo wysokim poziomie i muzyczna świadomość, która pozwala z tych puzzli złożyć całość... Całość, której przez bardzo wiele momentów słucha się z szeroko otwartymi ustami. Nie ukrywam, że jaram się strasznie, że takie rzeczy powstają w Polsce.
44 tracki składające się na całość nie mają nawet swoich tytułów. Jestem jednak pewien, że niejedną cyferkę zakodujecie sobie w bani cofając igłę na wosku jeszcze raz i jeszcze raz. Może lipnie to wygląda w recenzji, ale tracki 36, 39 czy 33 sprawiają, że ja się ślinię. To tak dla przykładu tylko, bo ślinotok jest znacznie częstszy, a nie o numerki tu chodzi tylko o całość. Przypuszczam, że każdy znajdzie innych faworytów, a każdy MC, który włączy sobie ten materiał będzie już układał sobie w głowie plan zrobienia mixtape'u opartego na tych produkcjach. Zjawiskowe na polskim rynku perkusje, bas, który przewraca wnętrzności i gramofonowe próbki, które mają bezlitosny wpływ na nasze tętno. To rzecz naprawdę wyjątkowa. Nie tylko dla kolekcjonerów, ale dla każdego fana polskiego hip-hopu. DMF - kimkolwiek jesteście, należą wam się olbrzymie propsy.