Kiedy jest się raperem tak niesamowitym jak Pharoahe Monch, kiedy ma się na koncie takie albumy jak "Internal Affairs" i "Desire", kiedy wypuszcza się taki singiel jak "Clap (One Day)", oczywistym staje się, że oczekiwania są olbrzymie. Pierwszy album nowojorczyka w Duck Down Records był jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie albumów tego roku.
Dwadzieścia lat stażu w grze, setki zwrotek, które zamykają japy każdemu hejterowi, niezliczone koncerty na całym Świecie (o żadnym nie słyszałem złego słowa), tworzenie historii tego gatunku w sposób czynny, kreatywny i niepodważalny. Czy "W.A.R." udźwignęło wielki ciężar i sprostało oczekiwaniom fanów na całym Świecie?
Im więcej razy włączam ten album, im częściej sięgam po słownik (myślę, że dla większości nieamerykańskich słuchaczy będzie to niezbędne), im więcej razy przesłuchuję go skupiając się tylko i wyłącznie na nim, tym częściej dochodzę do wniosku, że tak. Nie jest to dzieło lepsze od poprzednich, być może nie jest równie dobre, ale jest godnym następcą. Na początku byłem troszkę rozczarowany i wydawało mi się, że o poziomie dwóch pierwszych solówek nie ma mowy. "W.A.R." jest z pewnością odmienne od "Internal Affairs" i "Desire". Głównym czynnikiem tej odmienności jest flow Pharoahe, które w pierwszej chwili może sprawiać wrażenie mniej efektownego niż zwykle. Nie mówię już o deklamacji w "Calculated Amalgamation", która jest po prostu jakąś tam konwencją, ale o coraz częstszym, niewątpliwie świadomym i zamierzonym, ale czasem też trochę już męczącym offbeacie. Czasami chciałoby się po prostu usłyszeć jak w klasycznej wersji ciśnie na te werble jak nikt inny, a on sobie wędruje, pływa, wylatuje poza perkusję, wraca... Na szczęście nie zawsze. Z czasem zaczynamy to rozumieć, tym bardziej, że na "W.A.R." bardzo silny akcent położono na teksty. Teorie spiskowe? Nie, to bardzo odważnie, ale trafnie ujęte obserwacje o otaczającej nas rzeczywistości, digitalizacji życia, hipokryzji mediów, autodestrukcji muzyki... To, że inni bali się ujmować je tak dosadnie, inteligentnie i dosyć brutalnie dla współczesnych społeczeństw, dla mnie tylko podwyższa wartość tego albumu. Albumu nadmieńmy, stymulującego intelektualnie, jak mało który. Jeśli wolicie łatwą treść, powielaną od dwóch dekad, kupcie sobie jakąś inną płytę. Ta jest dla ludzi myślących, szukających, dla których świadomość jest cenniejsza niż umysłowy komfort.
Muzyka? Różnie to z nią bywa. Z jednej strony Monch postawił na stosunkowo nowe twarze boom-bapu takie jak Marco Polo czy MPhazes, z drugiej znalazł miejsce dla starszych jak Diamond D, a oprócz tego mamy również reprezentującego zupełnie inny nurt, skonektowanego z Flying Lotusem Samiyama czy kalifornijskiego szefa - Exile'a. Bardzo sympatycznie swoim balladowym podkładem spisał się Mike Loe, a Fatinowi Hortonowi za posadzenie Moncha na "Let My People Go" postawił bym pomnik. Najlepszym jak dla mnie podkładem na całym albumie jest rewelacyjne "Calculated Amalgamation" przy którym za każdym razem pęka mi serce na myśl, że Pharoahe mógł na to rapować zamiast gadać... To byłby epicki numer... Jest trochę przegadany, patetyczny i nie wykorzystujący możliwości tkwiących w bicie Lion's Share Music Group. Początkowo nie byłem przekonany do roboty Diamonda D w singlowym "Shine" z Mela Machinko, ale tu nie o sam bit chodzi, a o to jak Pharoahe go ugryzł, rapując przez większą część numeru jakby "obok" niego. Zupełnie nie rozumiem podkładu "Haile Selassie Karate", który z pewnością brzmieniowo jest świetny, ale chaos w nim panujący nie daje się spokojnie skoncentrować na zwrotkach. MPhazes zrobił bangery, chwilami są wręcz naiwne, ale bujają bez wątpienia i raczej bym się ich nie czepiał. Największy na tej płycie i tak należy do Marco, a Immortal Technique w numerze tytułowym to najmądrzej dobrany featuring na tym albumie. Kapitalnie spisuje się "żywe" i pełne bezpretensjonalnej energii "Grand Illusion" i zamykające album, brzmiące klasycznie, czerpiące z soulu i r'n'b "Still Standing". Nie do końca rozumiem featuringu Jill Scott w tym numerze, którzy sprawia wrażenie wkomponowanego na zasadzie "masz cudowny głos, zaśpiewaj sobie coś tam na koniec, a ja będę miał sławną wokalistkę soul na trackliście". Kapitalnie spisał się Exile, który nie tylko zrobił rewelacyjny bit, ale jeszcze zrobił go w klimacie idealnie pasującym do stylu Pharoahe i klimatu albumu. Jest tej płycie na czym zawiesić ucho, ale idealnie nie jest na pewno.
"I'm top 5 all time" nawija Pharoahe w fantastycznym "Evolve" i po całym, tygodniowym szperaniu za kozackimi zwrotkami naszego Artysty Tygodnia, naprawdę ciężko mi się z tym nie zgodzić, a "We Are Renegades" nijak mi tego poglądu nie zaburza. Nowy album jest potwierdzeniem tezy, choć nie tak dobitnym jak miało to miejsce dotąd. Tutaj pięć przesłuchań nie wyjaśnia jeszcze wszystkiego. To płyta na bardzo wiele, bardzo uważnych seansów. Płyta dla ludzi, którzy naprawdę jarają się Monchem jako raperem i chcą go słuchać. Dla reszty znajdą się tutaj bangery jak "W.A.R.", "The Hitman" czy "Assasins" z Roycem i Jean Grae, ale Ci nie zrozumieją tej płyty tak naprawdę. Poprzeczka wisiała piekielnie wysoko, być może na granicy rekordu świata. Nie przeskoczył jej na pewno, ale pokazał jak doświadczony zawodnik, który wciąż ma bardzo wiele do powiedzenia potrafi pozostać w grze z klasą. Młodsi koledzy mogą go obserwować, podziwiać i uczyć się od niego. "If you're telling me today's music is suitable/ and apealing then I'm telling you the feelings are not mutual" nawija w genialnym "Let My People Go"... Dopóki współczesna muzyka ma tak wielkich artystów jak Monch, jestem o nią spokojny. Czwórka z wielkim plusem. Piątki nie postawią przez niektóre bity i zbytnią tendencję do wylatywania z bitu... Wylatywania świadomego, ale na dłuższą metę wywołującą w słuchaczu efekt "Pharoahe, chłopaku, nawiń coś w klasyczny sposób jak w <<Oh No>>". Dodajmy jednak, że "W.A.R.", "Let My People Go", "Evolve", "Clap", "The Grand Illussion" czy "Still Standing" to współczesny hip-hop na najwyższym światowym poziomie... Niecałe 15 tysięcy egzemplarzy sprzedane w dwa pierwsze tygodnie pozostawię bez komentarza.
Od koncertowania z Commonem, przez bycie producentem G-Unit i 50 Centa, nagrywki z Jay-Z, po wypracowanie sobie pozycji szanowanego na całym świecie...
Tytułowa "walka" toczy się natomiast o życie samego Masta Ace'a - "The Fight Song" opowiada bowiem o codziennych zmaganiach brooklyńskiego weterana...
Znowu czwórka? :>
"oh jej, pewnie mają patronat i dlatego! o.O :D ;) :*
Oooooo i jest Clap nareszcie , myślałem ,że zapomnieliście !
Peja sprzedał więcej płyt z samych pre-orderów niż on przez 2 tygodnie xDD
xDDD
wkurwe dobra płyta, mnie osobiście, bity na W.A.R. bardzo przypadły do gustu, więc trudno mi zrozumieć zarzut, że "lirycznie jest zajebiście, ale produkcja już nieco gorzej"
Danielu to wolisz bit do "'Calculated Amalgamation" czy "W.A.R." ? hehe;) Bardzo dobra recenzja według mnie:)
''Czy "W.A.R." udźwignęło wielki ciężar i sprostało oczekiwaniom fanów na całym świecie?''
Moim zdaniem nie. A o godnym następcy dwóch poprzednich solówek nawet nie ma mowy. A wina, którą bym za to obarczył nie leży w moim odczuciu po stronie Moncha, a po stronie producentów. Bo o ile do Moncha przyczepić się trudno to bity na ''W.A.R.'' parząc na to jako na całość zawodzą. Tak! Są kozaki typu ''Evolve'', ''W.A.R.'' (z faktycznie kapitalnie dobranym featem, szkoda że i zwrotki Immortal nie dorzucił), '' Black Hand Side'', ''Still Standing'' i oczywiście ''Clap''. Ale np. dwa pozostałe bity M-Phazesa są jakieś miałkie, bezpłciowe, złe niby nie są ale na taki album powinny pójść same rozpierdalacze, a nie wypełniacze. Te bity powinien zostawić dla jakiegoś plebsu z drugiej ligi podziemia i dobrze ich za nie skasować. Zamiast tylu instrumentali Australijczyka chętniej bym tu zobaczył jeszcze ze dwa od Kanadyjczyka. ''Shine'' Diamonda to jakieś nieporozumienie na tym krążku, pomijając już fakt, że ten bit w ogóle tu do niczego nie pasuje. Tak samo jak ''Haile Salassie Karate'', na takim gniocie to by mogli się pocić np. przehajpowani do granic możliwości panowie z Llittle Brother i wciskać ciemnotę, że są wspaniali. Suma summarum z oceną się zgadzam, chociaż po przeczytaniu tych wszystkich superlatyw w stronę Moncha spodziewałem się, że dasz więcej. Zaskoczyłeś mnie normalnie, i to na plus.
PS.
Jedno pytanie. Czy chciałbyś Danielu żeby ktoś przekręcał Twoje imię albo nazwisko? Nie wydaję mi się. Ksywkę australijskiego producenta piszę się z myślnikiem (M-Phazes), Mateusz z tego co widzę nie ma z tym problemów.
"...MPhazes zrobił bangery, chwilami są wręcz naiwne, ale bujają bez wątpienia i raczej bym się ich nie czepiał. Największy na tej płycie i tak należy do Marco"
poprawka, nie uchwycilem do konca kontekstu;) nie mam pytan
Monch sam sobie wybieral bity, mogl poprostu nie brac tych slabszych, troszke w tym jego winy jest;) ale album i tak kozak!
No pewnie, że i jest w tym trochę jego winy. Nie podejrzewam żeby na siłę mu je wcisneli.
co by nie mówić to dla mnie W.A.R. i tak na razie jest jedną z lepszych płyt w tym roku obok Saigon'a, G-Side, Classified'a Joell Ortiz'a czy CunninLynguists, ema.
A recenzji "Greatest Story Never Told" nie bylo chyba na popkillerze...nie zebym sie czepial ze nie ma:)) ale ciekawy jestem jak wg was Saigon wypadl w debiucie:)
Grady: Nie każ mi wybierać. Obydwa są najlepsze;P
@Grady - legalnym debiucie ;p
@omg wiem,wiem o to mi chodzilo;) jak moglbym nie znac chociazby "All in a days work". Swoja droga jak juz jestesmy przy Saigonie to szkoda, ze "It's Cold" nie znalazlo sie na albumie, ale i tak podolal i nagral zajebista plyte. Jego flow wg mnie jest po ktoryms juz kawalku troche monotonne ale i tak album wg mnie na b.duzy plus;)
''Swoja droga jak juz jestesmy przy Saigonie to szkoda, ze "It's Cold" nie znalazlo sie na albumie...''
''It's Cold'' jest na Bonus CD z ''The Greatest Story Never Told''.
widzę, że zaczęliście pisać dłuższe i bardziej precyzyjne recenzje, propsy.
@Kadłub
dzieki za info
Album, który mógł byc arcydziełem został spieprzony przez produkcję.
Monch rozwalił system tekstami i flow (o chuj wam chodzi z tym offowaniem - "i'm no slave to the rhythm - i whip it, then i take it's name and change it's religion, then i chop the foot of the fucking beat for trying to escape the track, now it's OBSOLETE!".) Faraon jest Bogiem na ziemi.
Niestety produkcja na albumie jest niespójna. Genialne intro do koncepcyjnego albumu po chwili traci moc w niepotrzebnym "Calculated Amalgamation", nagranym tylko jako najbardziej aktualny politycznie kawałek.
W pierwotnej trackliście po intrze znajdowało się "Evlove", które jest najlepszym trackiem na płycie, idealnym otwarciem albumu, w stylu Organized Konfusion.
Następnie cieniutki bit Marco Polo, który trochę uratował Vernon Reid.
Za dużo beznadziejnych produkcji M-Phazes (może poza Still Standing).
"Let My People Go" super i nawet by hulało w radiu, tylko nie pasuje mi do klimatu albumu.
Dalej po prostu kosmicznie genialną nawijkę w "Shine" psuje słabiutki bit Diamonda.
Wyjątek: "Haile Selassie Karate" - instrumental wydaje się nie miec sensu, ale w połączeniu z nawijką tworzy mój drugi ulubiony numer na W.A.R.
Ogólnie sam Pharoahe nie zawiódł, znów zmienił styl, przełamał bariery. Nie można się do niego nigdzie przyczepic, zostaje tylko rozkminiac teksty. I tylko dzięki temu jest to album na wiele przesłuchań.
A było by pięknie gdyby następnym razem Pharoahe zrobił cały album na spółe z Exilem (jak Fashawn) bo widac że się zrozumieli.
wie ktoś gdzie mozna nabyć tą płyte? bo jest mega
Jeszcze nie znalazłem czasu by sprawdzić ten album ale recenzja zachęciła mnie do tego by to zrobić w wolnym czasie.
Pharoahe Monch to poważny gracz i by się raczej wstydził mieć patronat na popkiblu gdzie promowani są popraperzy pokroju Wiz Khalifa.
Osobiście nie mam czasu na słuchanie poprapu skoro jest tyle ambitnego rapu w zasięgu ręki np. Pharoahe Monch.
dziękujemy za wykład, oddaję głos do studia.
PS. Zgubiłeś coś w swoim nicku.
Odpisuję żeby Cie uświadomić i żebyś się nie powtarzał. Doszedłem do wniosku że skoro ten zabieg z wiekiem Ci kiedyś nie dał do myślenia żeby najpierw się zastanowić a później cos napisać to już mi jest w sumie nie potrzebny. Raczej drugiego pokroju Ciebie już niebędzie bo twoja upierdliwość jest nie do przebicia.
Studio oddaję głos do przeprowadzającego wywiad i przechodzi na opcję bez odbioru:)
^ haha to było dobre, myślałem że już nie odpiszesz na tekst od "fan rapu"
Desire i tak nic nie przebije, choć debiut też miał mocarny. WAR mnie na początku nie przekonywało, ale teraz wypada juz świetnie.
Cóż, Royce rozjebał jedną zwrotą całą płytę.
Cóż, Grabarz rozjebał mnie jednym zdaniem.
A zastanawiałem się czy napisać o najsłabszym punkcie tego albumu...nie żebym chciał hejtować Diamonda :)
ale czytam że Kadłub już to zrobił w swoim, własciwie to sie z toba zgadzam. Marco Polo miał szczescie ze jego banger znalazł sie w tytulowym zajebistym tracku. jeżeli chodzi o producentow M-Phazes w moim odczucie troche ratuje album - Clap i Still Standing, oraz Assassins to i tak najmocniejsze punkty albumu, chociaż...
w recenzji -"Dla reszty znajdą się tutaj bangery jak "W.A.R.", "The Hitman" czy "Assasins" z Roycem i Jean Grae, ale Ci nie zrozumieją tej płyty tak naprawdę"...
duzo prawdy w tym jest bo w ten album trzeba się mocno
wsłuchać.
Masz dosyć muzycznej papki z TV? Popkiller wyeliminuje wszystkie szumy i pozwoli skupić się na tym, co w muzyce naprawdę wartościowe. Zaserwujemy Ci najlepsze piosenki, teledyski, recenzje płyt i newsy z branży hip-hopowej. Wykonawcy ze świata hip-hopu opowiedzą w wywiadach o swoich planach na koncerty i festiwale hip-hopowe. Na Popkillerze znajdziesz to wszystko, my piszemy konkretnie o muzyce.
Popkiller.pl nie odpowiada za treści słowne i wizualne w utworach audio i video prezentowanych na łamach serwisu, a udostępnionych przez wydawców fonograficznych i samych artystów. Nagrania te są prezentowane ze względu na ich walor newsowy i nie przedstawiają stanowiska Popkiller.pl.