Przyznawanie się do słuchania Cudiego po głośnym hicie z Guettą (nie ogarniam stacji muzycznych, ale chyba do tej pory spokojnie można się na to natknąć) w pewnych kręgach uchodzi za średnio udany pomysł. "Uciekać z tym na diskopolo pe el !" zakrzyknie ktoś urażony faktem, że rapowe pisma/portale chcą w ogóle wspominać o ubiegłorocznym wynalazku show biznesu (jak wiemy, "show biznes" w tym konkretnym przypadku to Ye, czytaj: najlepszy przyjaciel Taylor Swift).
Gdyby jednak ten ktoś zechciał zadać sobie trud sięgając po "Man on the moon" mógłby ulec magii albumu, dochodząc ostatecznie do wniosku że nie ma nawet takiej tragedii, zaś opinie mówiące o "płycie roku" nie są do końca oderwane od rzeczywistości. Po wysnuciu tychże wniosków ciekawiłoby go zapewne, co też przygotował kontrowersyjny rapero-piosenkarz na sequelu głośnego debiutu, i czy udźwignął ciężar oczekiwań (złoto zobowiązuje). No cóż...
Pierwsze co rzuci się mu w uszy po przesłuchaniu "Man on the moon 2 : Legend of Mr. Rager" to fakt, iż album jest bardziej esencjonalny od "jedynki". Pisząc "esencjonalny" mam na myśli "bliższy klasycznym kanonom". Debiut stał na pograniczu hip hopu, był melodyjny, szesnastki łączyły się z nuceniem płynnie przechodząc w śpiew. Te cechy muzyki Cudiego zachowane zostały również tutaj, jednak wbrew obecnym deklaracjom autora proporcje przesunęły się właśnie w kierunku rapu, którego tym razem słychać zdecydowanie więcej. Nie potwierdziły się zapowiedzi o typowo rozrywkowym charakterze całości i odskokach w kierunku rocka (owszem, mamy świetne śpiewane "Erase Me", numer ten jest jednak jednym z wyjątków). W moim odczuciu materiał wydaje się być bardziej mroczny, bardziej spójny niż poprzednik i - co ważne - podobnie jak on trzyma równy poziom.
"Kaczka - to maks co może z ciebie być" usłyszałby taki Waka gdyby przyszło do oceny jego skillsów (przy czym autor tych słów sekundę potem pewnie przybrałby na wadze od ołowiu). Cudi oczywiście mógłby liczyć na dużo wyższą ocenę. Umówmy się jednak: nie szokuje, nie jest pożeraczem mikrofonów i raczej nie ma potencjału by nagrać klasyka w czysto rapowej konwencji. Szukając krwistych panczlajnów i piroklastycznego flow trafiłeś pod nie ten adres. Kto jednak powiedział że dobra płyta musi to wszystko zawierać? Jeśli przyszedłeś po elegancką, klimatyczną muzykę bądź spokojny, trafiłeś bardzo dobrze, gospodarz zadbał o swoich słuchaczy. Sam przekrój tematów nie imponuje, lyricsy nie są najmocniejszą stroną płyty i nie zmuszają do głębszych przemyśleń. Raper mówi trochę o otaczających go ludziach, swojej twórczości, cierpieniach, czasem sili się na abstrakcyjne numery, znajdzie się miejsce dla lovesongu czy używek, specjalnie błyskotliwe linijki warte cytowania jednak nie padają. Cudi posiada charyzmę, na majku daję radę - tylko, i aż tyle. To co stanowi o jego prawdziwej sile to brzmienie, bogate aranżacje, (jeszcze raz) klimat i mimo wszystko stojący na solidnym poziomie wszechobecny śpiew (porównania z B.o.B. jak najbardziej na miejscu). Plus dobrze dobrani goście subtelnie uzupełniający materiał. Plus (jeszcze raz i jeszcze) klimat. Wszystko to zazębia się tworząc ciekawą układankę która pasuje do pogodowej masakry za oknem i z łatwością wciągnęła mnie w świat (już nie długo) rapera.
Mocny popis dał zespół producentów odpowiedzialnych za "Legend of Mr. Rager", sukces artystyczny płyty jest w olbrzymiej mierze ich sukcesem, po prostu nie zanotowałem słabego beatu (No I.D on the track, let the story begin). Podkłady są bogate, klimatyczne (nie bez powodu często przywoływane dziś określenie), udanie budują mroczną, melancholijną, "księżycową" jakby nie było atmosferę całości. Majstersztykiem jest muzyka do "Scott Mescudi Vs. The Word", "Mojo So Dope" czy w końcowym "Trapped In My Mind", fajny kl? nastrój osiągnięto samplingiem z "Maniac". Przyczepić się do czegoś? Niby cały czas próbuję. Hm. Nie, jednak się nie da ? warstwa producencka bezlitośnie kopie zad niczym Christie z Tekkena i hejterzy chcąc nie chcąc będą musieli się do tego przyzwyczaić.
Podsumowując, wyzwanie rzucone materiałowi przez "Man on the Moon" jedynkę zostało dzielnie przyjęte na klatę. Sądzę, że płyta przez długi czas nie zejdzie z mojej playlisty i spokojnie załapie się do top ileś tego i tak dość mocnego już roku (przy czym mówimy tu bardziej o top 10 niż top 50). Cenię sobie równy poziom, spójność i dbałość o szczegóły. Jak wspomniałem, "Man on the moon 2: Legend of Mr. Rager" spełnia wszystkie te podpunkty, uniknięto rażących błędów dzięki czemu nie muszę wymagać od autora fajerwerków ciesząc się solidną robotą. Magia została zachowana, kawał świetnej muzyki i zasłużona piąteczka w skali szkolnej.