Earl Sweatshirt "I Don't Like Shit, I Don't Go Outside" - recenzja
Kim jest Earl Sweatshirt wie chyba każdy, kto interesuje się młodymi twarzami w amerykańskim rapie. Ten oto młody człowiek zaczął swoją karierę z wysokiego C, w postaci ultrabrutalnej i wulgarnej epki „Earl”. Po powrocie z pobytu na Samoa, na które wysłała go matka, wydał długooczekiwane „Doris”, które zebrało bardzo pochlebne recenzje. Dla mnie ta płyta była lekkim zawodem. Zbyt dużo było na niej zapychaczy w postaci choćby „Sasquatch”, czy „Centurion”. Jako następny krążek zapowiadano „Gnossos”, które miało wyjść w tym roku... Jednak nowa płyta od Sweatshrta ukazała się parę dni temu i posiada zupełnie inną nazwę.
Earl to już trzeci artysta w tym roku, który atakuje nas z zaskoczenia. Płytę promuje singiel „Grief”, który swoją stylistyką przypomina „Guild” z poprzedniego wydawnictwa młodego Kalifornijczyka. Pomimo brzydoty i mroku, utwór ten bardzo szybko wbił mi się do głowy i z niecierpliwością czekałem na resztę „I don't like shit, I don't go outside”. Czy album spełnił swoje oczekiwania?
To co rzuca się w oczy zaraz po sprawdzeniu płyty, to jej długość. Nowy „Earl” to dziesięć premierowych utworów, których łączna długość nie przekracza trzydziestu minut. Bardzo blisko temu do pierwszej epki Thebe'a, która trwała niewiele ponad 20 minut. Powód takiej długości opisał sam raper na swoim twitterze: “WHEN YOU GET DONE LISTENING TO IT, LISTEN TO IT AGAIN, THATS WHY ITS 30 MINUTES NUMBNUTS”. Drugą istotną kwestią „I don't like shit...” jest lista producentów. Na „Doris” było sporo osobistości, również tych topowych jak RZA, czy Pharrell. Tym razem Earl, warstwę muzyczną oddał w ręce jednej osoby, niejakiego randomblackdude... czyli samego siebie. W kawałkach „Off top” i „Grown Ups” swoją pomocą wsparł go kolega z Odd Future, członek Mellow Hype – Left Brain. Skutkuje to niezwykłą spójnością materiału i niesamowitym, mrocznym klimatem. Nie ma tu typowych singli. Brzydota „Grief” jest na swój sposób urocza i zaraźliwa, ale nie jest to hit, który ma przyciągnąć masy jak np. „Whoa”, czy nawet „Chum”. Najbardziej przystępnym trackiem jest „Faucet”, ale i on nie jest numerem na rotację w radiach. To jest płyta do słuchania w całości i napawania się jej klimatem, a nie zbiorem utworów nie do końca tworzących spójną całość.
Co do samego Earla, to po raz kolejny nie należy podchodzić do płyty bez Rapgeniusa i słownika trudnych, angielskich wyrazów. To wszystko podane jest w tradycyjnym dla Earla, ospałym flow, które sprawia wrażenie jakby raper zamiast rapować, dukał swoje teksty. Ok, wkłada trochę więcej emocji podczas wypluwania wersów ( w stosunku do tego co było na "Doris"), ale wciąż nie jest to techniczny top. O ile u innych byłoby to wadą, to u Earla tak nie jest. Jego sposób nawijania idealnie uzupełnia się z muzyką na tej płycie. Poprzedni krążek opowiadał o trudnym dorastaniu bez męskiego wzoru do naśladowania w postaci ojca i poszukiwaniu go w starszych kolegach. Tym razem porusza tematy m.in. fanów czy swojej babci. Sporo tu okazywania niechęci do zdobytej sławy, co pokazuje choćby w "DNA". Wszystko to jak sam wspomniałem na początku tego akapitu, podane jest przy pomocy bogatego słownictwa, z dużą dozą zarozumiałości i z linijkami z podwójnym dnem. Typ wciąż pokazuje, że jest jednym z najbardziej utalentowanych tekściarzy młodego pokolenia.
Czas na werdykt. Czy jest się do czegoś przyczepić? To zależy jakim słuchaczem jesteś. Jeśli lubisz gęsty klimat i nie zważasz na to, aby mieć kilka utworów, które będziesz w kółko słuchał, to nowego Earla pokochasz. Jeśli nie lubisz dołujących, depresyjnych dźwięków, a zamiast tego lubisz mieć coś do czego się pobujasz, to prawdopodobnie nie zajarasz się tym krążkiem. Ja jestem tą pierwszą osobą i dla mnie „I don't like shit, I don't go outside” jest piękne. Fakt, trzeba mieć trochę skrzywione poczucie piękna, ale cóż poradzić. Mnie się podoba i na dzień dzisiejszy jest to czołówka roku. Nie jest to „To Pimp a Buterfly”, ale powiedzmy sobie szczerze, Kendrick dał nam coś więcej niż rap, a Earl tylko i aż bardzo dobry rap. Ja daję 5 i czekamy na następny krążek od członka OF... i na to aby puścił recenzowaną dziś płytę na kompakcie!
***********************
ECHO Z REDAKCJI
Łukasz Rawski: Nie jest to łatwy krążek, Earl zresztą od samego początku - począwszy od tytułu, po pierwszy singiel promujący, jak i okładkę - zwiastował brudny i trudny klimat. Członek Odd Future stworzył coś, w iście (tu neologizm) "joydivisionowskim" stylu. Pełne niechęci, brudu i apatycznego podejścia do świata. Nie oznacza to, że słuchacz ma czuć się przez to odrzucony, wielu z nas może znaleźć więź z historiami młodego rapera, a sam krążek pokazuje jak dojrzałym jest on artystą, mimo zaledwie 21 lat na karku. Dla wielbicieli alternatywnego rapu pozycja obowiązkowa. (4+/6)
"Mr. Wonderful" zyskuje u mnie za każdym odsłucha. Choć uważam, że jest tam sporo, nie pasujących do reszty krążka eksperymentów :) Pozdrawiam
właśnie słucham, zdecydowanie jedna z lepszych płyt z 2015 póki co, ale liczyłam na trochę więcej.