5 rzeczy, które wiemy po odsłuchu "Dead or Alive" Igrekzeta - tylko u nas!

Oczekiwanie dobiegło końca. Analizując dotychczasowe single, gdzie Igrekzet w jakikolwiek sposób się udzielił, wszędzie możemy znaleźć nieustające pytanie - "Igrek, kiedy płyta?". Ludzie śledzący karierę pochodzącego z Bielska rapera i wokalisty, z utęsknieniem wyczekują solowego albumu już około cztery lata. W międzyczasie Igrek zdążył być częścią Tour of The Year 2 (wraz z Kartkym, Wac Toją, Deysem, Żabsonem i Guziorem), wziąć udział w składance "Hip Hop 2.0", oraz przyozdobić gościnnymi występami wiele hitów.

17 grudnia swoją oficjalną premierę ma jego pierwszy, w stu procentach solowy album - "Dead or Alive". Redakcja Popkillera miała okazję posłuchać przedpremierowo, nad czym w ostatnich latach pracował Igrekzet. By zaostrzyć apetyt, postanowiliśmy przygotować dla Was 5 powodów, dlaczego warto sprawdzić ten krążek!

1. Jedyna, niepowtarzalna barwa głosu


Ze świecą szukać na naszej scenie drugiego, tak unikalnego wokalu na polskiej rapowej scenie. Wspominał zresztą o tym między innymi Karian, w naszym młodowilczym rentgenie. Igrekzet przez wiele lat pracował nad tym by do perfekcji doprowadzić wokalne partie. Na "Dead or Alive" operuje skalą głosu w sposób bardzo przemyślany i dopracowany. To nie zasługa tysięcy wtyczek, a samego gospodarza. Jednocześnie, mając przyjemność usłyszeć go również na żywo i to na różnych etapach powstawania tej płyty, muszę potwierdzić, że obecnie nie ma kłopotu by nawet te najtrudniejsze partie wyciągać na żywo. To niesamowity atut tej płyty. 

2. Newschoolowa płyta, z klasycznymi aspektami


Słychać, że ta płyta ma swój koncept. Jak mówi sam gospodarz: „Dead or Alive” to muzyczna podróż przez wzloty i upadki, wiarę i zwątpienie, euforię oraz depresję. To świadectwo walki z samym sobą w wykonaniu niepoprawnego marzyciela, próbującego znaleźć swoje miejsce w świecie rządzonym przez konsumpcjonizm i dążenie do sławy."


Lirycznie wszystko jest tutaj na miejscu. Braggowe "Salem", bardziej osobiste, spinające się w klamre otwierające "Dead" i zamykające płytę "Alive". "White Rabbits" przepełnione alegoriami odnoszącymi się do Matrixa. Zupełnie nowe życie dostał "Apollo 13", znany fanom od 5 lat. "Deja vu" przywołuje na myśl street anthemy Drake'a, z "Started from the bottom", czy "0 to 100" na czele. Płyta jest niezwykle dojrzała, brakuje tu płytkości. Mało takich płyt w newschoolowej formie, gdzie u większości wartwa liryczna staje się coraz mniej istotna.

3. Brak przypadkowych gości.

Robiąc album składający się z dziesięciu utworów, zaproszenie tylko dwóch gości było strzałem w dziesiątkę. Dzięki temu, płyta zyskuje jeszcze bardziej osobisty wydźwięk. Występ Deysa mogliśmy sprawdzić jeszcze przed premierą i wydaje mi się, że idealnie wkleja się w imprezowy klimat "Mardi Gras". Jednak to, jaka symbioza zadziałała między Igrekzetem, a Lilu w "nie.bo" to coś, co wymaga osobnego akapitu. Jest to niezwykle osobisty utwór. Mimo tego, że Lilu dała tutaj tylko refren - błyszczy. Wspólny bit NoTime'a, Bob Aira i HVZX tylko dopełnia mocą kawałek, który jest jednym z highlightów płyty. 

4. Produkcyjna przestrzeń.


Nad większością produkcji tej płyty czuwał NoTime, który zresztą wraz z Igrekzetem jest producentem wykonawczym tego projektu. Od razu jest to słyszalne, w mojej opinii bowiem NoTime to jeden z naszych czołowych producentów, który na świecznikach powinien być zresztą znacznie częściej niż jest. Ma bowiem zdolność wprowadzenia w swoich produkcjach ogromnej przestrzeni, która daje wielkie możliwości zabawy wokalami. Igrek sprawnie dobrał również innych producentów. Wyżej wspominani: Bob Air, czy HVZX, ponadto Aprlijoke, Mario Kontrargument, Cubson, Essex - każdy z nich dodał płycie swojego sznytu, jednocześnie idealnie komponując się z całą resztą kompozycji.

5. Czy aby nie za późno?


Perfekcjonizm bywa zabójczy. Wraz z wzrostem hype, jaki Igrekzet notował mniej więcej od 2014 roku, oczekiwania względem niego były naprawdę duże, jednak przez ciągłe obsuwy i dopracowywanie materiału, wielu ludzi zapomniało po prostu o jego twórczości. Te 5 lat to naprawdę spory kawał czasu, który mocno wpłynął na liczby, jakie kręci obecnie założyciel Futunoir. Uważam jednak, że nie powinno się pomijać tego materiału. Z jakiegoś powodu powstawał tyle czasu, a sam Igrekzet wydaje się świadomy, że idzie na noże z naprawdę mocnym przeciwnikiem - szaloną gonitwą by sprostać oczekiwaniom słuchacza. Tymczasem "Dead or Alive" jest płytą, która w stu procentach jest przemyślana i wykonana własnie w taki sposób, jakiego oczekiwał sam Igrekzet. Ciężko przypomnieć mi sobie w tym roku premierę, która była tak dopracowana pod każdym kątem. I niezwykle smutne będzie, jeśli nie przyjmie się tak, jak powinna być przyjęta. Bo dla mnie werdykt jest jeden - czołówka tego roku.

Płytę wciąż możesz zamówić tutaj.

foto. Maciej Malik

Igrekzet - Dead (prod. NoTime)

Igrekzet - Salem (prod. NoTime)

Igrekzet feat. Deys - Mardi Gras (prod. Essex)

Tagi: 

Przekot
Co to za pajac (wybaczcie, ale z tymi ruchami i ta mimiką inaczej sie tego nie da nazwać) nagrywający hiphopolo? Coraz gorsze albumy promuje ten portal...

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>