Rae Sremmurd "SremmLife" - recenzja
Przyznaję się, że z wielkimi nadziejami patrzę na rok 2015. Gorzej niż w 2014 chyba być nie może. Pierwszy materiał, który dane jest mi zrecenzować w tym nowym roku to natomiast debiutancki album Rae Sremmurd - duetu, który jest niesamowitym ewenementem. W roku ubiegłym stworzyli sobie naprawdę świetne zaplecze, budując hype tak jak należy. Pochodzący z Tupelo w stanie Mississippi Swae Lee oraz Slim Jimmy, obecnie rezydują sobie w Atlancie, a szerszemu gronu dali się poznać dzięki jednemu z najgorętszych producentów ostatnich lat. Autor takich hitów jak "Bandz a Make Her Dance", czy "23", czyli Mike Will Made It wypatrzył ich, wyprodukował im prawie cały debiut, będąc przy okazji producentem wykonawczym.
Trzeba przyznać, że jest to przedziwny przypadek, totalne odklejenie od normy. Nie potrafię dokleić tych dwóch młodziaków do niczego, nie doszukuję się w nich żadnego podobieństwa, bo jak Atlanta długa i szeroka, tak ciężko znaleźć coś łudząco podobne do braciaków, którzy swego czasu byli bezdomni, a cała ich historia jest niczym wyrwana z bajek Disneya. No, może poza samym aspektem poruszanych przez nich tematów.
"SremmLife" to album, który ani trochę nie jest odkrywczy. W mainstreamie nastaje coraz większa moda na promocję przede wszystkim producentów. Co przez to myślę? Chief Keef, Young Thug, Rich Homie Quan - co łączy tych trzech gości? Każdy z nich jest wręcz przytłaczany przez bity, które zresztą wielokrotnie wcale nie grzeszą rozbudowaniem i zaangażowaniem. Producenci typu Mike Will Made It, Young Chop i podobni mają jednak to do siebie, że głowa sama się buja, a jak pokazują nam ostatnie lata głównie to interesuje masowego słuchacza. Dlatego też Rae Sremmurd idealnie wpasowują się w te kanony. Zarówno Swae Lee jak i jego braciszek nie grzeszą umiejętności, ich głosy są prze okrutnie irytujące i już masz wciskać stop, wyrzucać ich album na śmietnik (bądź do kosza na kompie), ale...
To jak jakiś wirus. Nie kumam tego. Po prostu siedzisz i głowa sama buja się do rytmu. Bit niesie, a refreny są naprawdę wkręcające się w głowę. Ich nieporadność i niesamowita irytacja ich umiejętnościami działa wręcz in plus w ich przypadku. To nie przypadek chorej patologii typu Chief Keef, Rae Sremmurd to po prostu to, czego oczekuje przeciętny zjadacz chleba w Stanach Zjednoczonych, który odpala konsolę i ma ochotę posłuchać czegoś, co nie wymaga większego skupienia, a kolejny album Sage Francisa, czy Aesop Rocka nie pomoże mu w skupieniu się na grze. Hej, mamy 2015 - muzyka wkracza chyba w etap zjadania własnego ogona, a na pewno dzieje się to od dobrych dwóch lat. Rae Sremmurd i ich album to pozytywna dawka głupoty, ogniste bangery, które wyszły spod ręki Mike Will Made It'a, jak i Young Chopa. To nie poradnik dobrego i lekkiego życia, to raczej podsumowanie płytkości życia młodej społeczności USA.
I naprawdę nie wiem jak ugryźć ten album, naprawdę nie wiem jak go ocenić. Tak samo denerwuje mnie, jak nie umiem się od niego oderwać. Wiem, że nie jest to dzieło wybitne, ale nie chce go też krzywdzić oceną. Bo nie wypada, naprawdę nie wypada mi dać tej płycie słabej oceny. To fajne rozpoczęcie roku 2015 w rapie, wesoło i z pazurem. Rae Sremmurd mają szansę trochę pobyć w tym mainstreamie, a nowy label Mike Will Made It'a ma szanse by stworzyć sobie ciekawy grunt pod marsz ku chwale. Dlatego też nie uważam by "SremmLife" było krążkiem, od którego powinniśmy wymagać automatycznego stania się klasykiem. To po prostu fajny album, który powinien dobrze sprawdzić się latem, na imprezie, ogólnie rzecz ujmując kiedy czilujemy i nie potrzebujemy zbyt wysilać mózgu. Powstrzymuję się od oceny, bo naprawdę ciężko powiedzieć na co chłopaki zasługują.