Janelle Monáe "The Electric Lady" - recenzja
Janelle Monáe to artystka (w pełnym znaczeniu tego słowa), której nie da się łatwo zaszufladkować i każda próba zamknięcia jej twórczości w ścisłych ramach gatunkowych jest z góry skazana na porażkę. Konsekwentnie płynąca pod prąd głównego nurtu wokalistka rodem z Kansas na swoim drugim legalnym wydawnictwie "The Electric Lady" kontynuuje to, co zaczęła jeszcze na poprzedzającej debiut "The ArchAndroid" EPce "Metropolis: Suite I (The Chase)" – przenosi nas do rzeczywistości około roku 2719, aby ukazać dalsze losy swojego alter ego z dalekiej przyszłości – Cindi Mayweather.
Rzeczywistości, w której obywatele Metropolis tłamszeni są przez tajne stowarzyszenie The Great Divide, a nasza bohaterka-android ma za zadanie ich wyzwolić i poprowadzić zwycięską walkę o wolność przyszłych pokoleń… Futurystyczna otoczka, podróże w czasie i wizja świata w XXVIII stuleciu, będąca wytworem umysłu Janelle z pewnością robią wrażenie, ale to jedynie wstęp do jeszcze bardziej imponującej zawartości krążka.
"The Electric Lady" to wybuchowa mieszanka gatunkowa, w której wyraźnie słychać wpływy niezliczonych podróży w czasoprzestrzeni Janelle, tzn. Cindy. Mamy więc harmonijny, delikatny soul rodem ze złotej ery w postaci "It’s Code" i "Can’t Live Without Your Love", nawiązujące w wielkim stylu do twórczości Steviego Wondera z wczesnych lat 70., dedykowane matce piosenkarki wspaniałe "Ghetto Woman" czy też energiczny, staroszkolny rock & roll w "We Were Rock & Roll". Gdy wjeżdża oparta na przybrudzonych bębnach i wibrującym basie pierwsza zwrotka w tytułowym tracku z Solange, nie możemy oprzeć się wrażeniu, że przenieśliśmy się do lat 90. a dźwięki, które słyszymy, wydobywają się ze starego, poczciwego boomboxa. Warto wspomnieć też o opartym o gitarowe riffy, doprawionym o wokal i solówkę Prince’a na gitarze "Give Em What They Love" czy zabarwionym słonecznym reggae, entuzjastycznym "What An Experience". Na uwagę zasługują również otwierające obie Suity IV i V kompozycje, z których pierwsza śmiało mogłaby się znaleźć w czołówce nowego filmu z Jamesem Bondem.
Elektryzujący, śmiały, pełen elektroniki funk w "Q.U.E.E.N." zaskakuje i porywa, po czym przechodzi do bardziej stonowanej gry basu i miękkich perkusji, a mikrofon przejmuje niezawodna Erykah Badu. I kiedy już myślisz, że o tym numerze wiesz absolutnie wszystko, Janelle powraca z tekstem Yo, let’s flip it. I don’t think they understand what I’m tryna say…, podkład zmienia się po raz kolejny, wchodzą wzniosłe smyczki a piosenkarka wjeżdża ze świetnie nawiniętą, zaangażowaną społecznie rapowaną zwrotką. Cudo.
Yeah, I'mma keep sangin', I'mma keep writin' songs
I'm tired of Marvin asking me "What's Going On?"
March to the streets ‘cause I'm willing and I'm able
Categorize me, I defy every label
And while you're selling dope, we're gonna keep selling hope
We rising up now, you gotta deal you gotta cope
Will you be electric sheep? Electric ladies, will you sleep?
Or will you preach?
To zresztą nie jedyny hip-hopowy akcent na drugim LP Panny Monáe – swoje rapowe skillsy prezentuje również we wspomnianych przeze mnie tytułowym "Electric Lady" i "Ghetto Woman" i również tam efekt jest imponujący. Swoboda, z jaką manewruje ona między konwencjami i bawi się podkładami musi budzić podziw. Potencjał, który drzemie w tej dziewczynie jest przeogromny, a mi osobiście przypomina ona w rapowanych momentach… damską wersję Andre 3000. Zresztą wpływy Outkastu nie są Żanelce obce, żeby daleko nie szukać – przecież współproducentem wykonawczym płyty jest sam Big Boi, a teledysk do "Dance Apocalyptic" stanowi wyraźne nawiązanie do "Hey Ya". Z duetem z Atlanty Monáe ma wspólnego jeszcze jedno – również jej muzyka jest odważna, świeża i zdaje się nie znać żadnych kreatywnych barier, przez co zdecydowanie wyróżnia się na tle sceny, jest unikalna.
"The Electric Lady" to płyta bardziej osobista tekstowo, a w moim odczuciu także lepiej zorganizowana i mniej wykręcona niż jej mocno eksperymentalny poprzednik "The ArchAndroid". Dopracowana w każdym szczególe, fascynująca różnorodnością i bogactwem dźwięków oraz aranżacji, nie ma prawa się szybko znudzić. Nawet trzy zabawne radiowe skity nie przeszkadzają na tyle, by je skipować, a stanowią dobre uzupełnienie głównej historii i nakreślają obraz otoczenia, w którym funkcjonuje nasza Cindi Mayweather. Prezentując nieziemskie umiejętności wokalne i udowadniając, że określenie wizjonerka pasuje do niej jak do mało kogo, Janelle Monáe zabiera nas w nieprzewidywalną podróż o wysokim wskaźniku replay value. Ja sam przemierzam muzyczne aleje i zaułki Metropolis już od dwóch tygodni, i wcale nie zamierzam wracać. Zasłużona piątka.
Pod spodem wszystkie trzy klipy promujące krążek - "Q.U.E.E.N.", "Dance Apocalyptic", "PrimeTime", wspomiane przeze mnie w recenzji "Ghetto Woman" i tytułowy numer, a także (na samym dole) odsłuch całego albumu poprzez oficjalny kanał Janelle.