Maybach Music Group "Self Made Vol.2" - recenzja

recenzja
kategorie: Hip-Hop/Rap, Recenzje
dodano: 2012-07-19 16:00 przez: Mateusz Marcola (komentarze: 3)
Według amerykańskiego magazynu "Complex", na miano najlepszego albumu pierwszych sześciu miesięcy tego roku, zasługuje "Rich Forever" - wydany jeszcze w styczniu mixtape Ricka Rossa. Trzeba przyznać, że to wybór kontrowersyjny, wielu z pewnością się z nim nie zgodzi - dość powiedzieć, że z tyłu stawki zostali chociażby Killer Mike, Ab-Soul czy Schoolboy Q - ale jest to jednocześnie wybór, który niejako potwierdza niezwykle mocną pozycję rapera z Miami na obecnej hiphopowej mapie świata. Nawet wydawnictwo darmowe, będące jedynie przystawką przed daniem głównym w postaci "God Forgives, I Don't", narobiło szumu, o którym inni raperzy mogą co najwyżej pofantazjować.

Dlatego trudno się dziwić, że oczekiwania wobec "Self Made Vol.2", drugiego krążka należącej do Rozaya Maybach Music Group, były bardzo duże. Czy drużyna Ricka Rossa - w składzie: Wale, Meek Mill, Stalley i Omarion - podołała wyzwaniu?

Z jednej strony - zdecydowanie tak. Z drugiej - absolutnie nie.  

To jeden z najdziwniejszych krążków, jakie pojawiły się ostatnio na rynku muzycznym. Nie, nie w sensie pokręconych beatów, chorych nawijek czy też obrazoburczych tekstów. Nic z tych rzeczy. "Self Made Vol.2" to płyta dziwna, bo obok numerów absolutnie pierwszorzędnych, takich, które można zapętlać i słuchać przy wielu okazjach, mamy tu paszkwile mogące co najwyżej spowodować u słuchaczy ostrą biegunkę. Obok eleganckich, wyszukanych produkcji, które pozwalają raperom zaprezentować pełnię swoich możliwości, dostajemy również stertę pseudobangerowatych popłuczyn, drażniących raczej swoją powtarzalnością, tanim efekciarstwem i nudą po prostu, niż zachwycających hitowym potencjałem.

Przy tworzeniu tego albumu panowie z MMG kierowali się chyba zasadą "dla każdego coś dobrego". A co tam - zadowolimy i jednych, i drugich. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać rozwiązaniem idealnym, swoistym złotym środkiem, ale ja mam na ten temat własną teorię - nie powstała jeszcze płyta z gatunku tych bardzo dobrych, nie mówiąc już nawet o należących do kanonu klasyków, która zawdzięczałaby swój poziom tej właśnie zasadzie. W przypadku "Self Made Vol.2" wyjątku, oczywiście, nie ma.

Wyjątku nie ma, są za to kontrasty, które skutecznie odbierają przyjemność ze słuchania płyty jako całości, od pierwszej do ostatniej sekundy. Przy kolejnych podejściach do albumu, miałem wrażenie, że słucham playlisty zapełnionej utworami z "Illmatica" i - dajmy na to - "Flockaveli", w dodatku z włączoną opcją shuffle.

Otwierające album "Power Circle" to na przykład jeden z najlepszych tegorocznych singli - mimo że trwa ponad osiem minut, nie nudzi, ba, zachęca wręcz do kolejnych odsłuchań. Beat Lee Majora nie jest specjalnie skomplikowany, ale za to skutecznie trzyma w napięciu, a co najważniejsze - pozwala raperom z MMG rozwinąć swoje skrzydła. A ci z tej okazji korzystają, udowadniając niedowiarkom, że talentem dysponują niemałym (choć Kendrick Lamar swoją kolejną wybitną zwrotką zagrał wszystkim na nosie i powiedział coś w stylu: "całkiem nieźle, chłopaki, ale sami wiecie...). Takich pozytywnych akcentów jest na "Self Made Vol. 2" więcej. Mamy tu bardzo przyjemne "This Thing Of Ours" ze szczerymi zwrotkami, udanym refrenem Omariona i gościnnym udziałem Nasa, mamy tu subtelną produkcję Cardiaka w "Fountain Of Youth" czy bodaj najlepsze na płycie "M.I.A.", za które odpowiada znany chociażby z tegorocznego "Stay Schemin'" The Beat Bully.

Szkoda tylko, że te bardzo dobre utwory mieszają się na przestrzeni całej płyty z tymi, delikatnie mówiąc, miernymi. Denne "All Birds" i "Actin' Up" z Frenchem Montaną czy odgrzewane kotlety w postaci trapowych "Black Magic" bądź "Bury Me A G" zostawiają na płycie pokaźne rysy, drastycznie obniżając jej jakość. Owszem, Rick Ross ma pełne prawo korzystać z podkładów tego typu, w końcu to właśnie one przyniosły mu taką sławę. Jednak, po pierwsze, Beat Billionaire - odpowiedzialny za produkcję czterech utworów - mocno odbiega poziomiem od Lexa Lugera, a po drugie, co tu dużo mówić: jeżeli słyszało się "B.M.F" z 2010 roku, to tak, jakby słyszało się każdy inny beat oparty na podobnym schemacie. A przecież takie "I Be Puttin On" pokazuje, że może być hitowo, fajnie po prostu, i bez sięgania po trapowe rozwiązania, które - bądźmy szczerzy - brzmieniowo są mocno ograniczone i niczym specjalnym już nie zaskoczą.

Całe "Self Made Vol. 2" to jedna wielka, ciągnąca się o pierwszego do ostatniego utworu sinusoida. Góra, dół. Dół, góra. Gdy dryfuje na wysokościach - album zasługuje na czwórkę. Gdy ryje o beton - co najwyżej na dwóję. Nie pozostaje nic innego, jak wyciągnąć średnią - TRZY. Zmarnowany potencjał.


blizzy
A ja się pytam, gdzie jest Clyde Carson-Slow Down ??
Znawca mid-westu
W sumie zgadzam sie z recenzja wkurwiaja mnie podklady lexa kotleta wszystkie na jedne kopyto . Album uwazam za lepszy od jedynki chociaz brakuje tutaj bengera na miare ima boss .
Fat Pete
a ja się pytam, czy za 10 lat ktoś będzie te nagrania pamiętał ??? jak dla mnie nie są to klasyki, których będzie słuchało, tak jak słucha się składów nagrywających w latach 90-ych...

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>