Nie ma nic przyjemniejszego niż napisanie przedpremierowej recenzji płyty takiej jak ta. Wiecie dlaczego? Hype na Hucza urósł chyba na tyle, że cokolwiek napisze recenzent, to słuchacze i tak sprawdzą krążek, niezbyt przejmując się jego opinią. W końcu popiera go sporo osób - od najbardziej krytycznych użytkowników forów internetowych (sam nazwałbym go mianem "dziecka Ślizgu"), po tych, którzy sprawdzają rap tylko z doskoku.
Taki stan rzeczy potrafi dać artyście niesamowitą motywację, z drugiej jednak strony może sparaliżować. Zatem: czy raper z Trójmiasta udowodnił tym krążkiem, że warto na niego stawiać?
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że tak. Nie ustrzegł się jednak jednej rzeczy, która stała się w moim przekonaniu bolączką chociażby nowej płyty B.O.K. Chodzi o ilość tracków. Nie chodzi nawet o ich słabą jakość artystyczną - do tego nie da się przyczepić, gdyż Leszek jest samorodnym mistrzem konceptów i opowiadania historii na bicie, ale np. mnie tak duże objętościowo krążki odstraszają. Lubię mieć ten komfort, że poświęcam kilkadziesiąt minut swojego czasu, by przesłuchać krążek na tzw. "jeden raz". W przypadku tylu utworów jest to dość trudne. Jednakże z punktu widzenia człowieka, który przesłuchał ten album ok. 20-30 razy, mogę stwierdzić, że to tylko drobny mankament.
Część materiału, za którą bezpośrednio odpowiada Hucz (czyli sam rapping), obfituje w świetne linijki, ciekawe złożenia i dobry flow. Esencją świetności tego materiału są trzy tracki. Pierwszy z nich to znany już wszystkim "Krzyk", w którym częstotliwość padania wersów, które rozkładają na łopatki, przyprawia o ból głowy. Drugim jest "Gdyby nie to", czyli niezwykły utwór o miłości niosący tak ogromny ładunek emocji i wkurwienia, że mogę z ręką na sercu powiedzieć, iż jest w mojej ocenie mocnym kandydatem na najlepszy podziemny track tego roku. Trzeci za to nosi tytuł "Pomóż mi zamknąć oczy" i udzielają się w nim dodatkowo Te-Tris i Enson, rzucając po kolei swoje storytellingi i obserwacje. Pytanie, czy HuczuHucz ich zjadł, pozostawiam Wam, drodzy czytelnicy - już niebawem wydacie opinie. Długo by pisać o wszystkich gościnnych występach, więc powiem tylko tyle, że najlepiej wypadli dwaj wyżej wymienieni oraz - tu może być nieco zaskakująco - Deszczu (współtworzący z autorem "PTSR" projekt Koty Katz), Spec (lecący klasycznie, z pompą) i Erking, który podgrzewa atmosferę przed "Sixpack 2".
Trudno o spójność muzyczną, gdy za produkcję albumu odpowiada nieco ponad tuzin ludzi. Tym razem wyszło jednak i spójnie (klasycznie, miejscami zionąc trzaskami płyt winylowych) i ciekawie, chociaż nie wszyscy wznieśli się na jednakowy, wysoki poziom. Odstaje chociażby Nowik, który sam przyznaje, że teraz podrzuciłby całkiem inne produkcje na ten krążek. Nie ma sensu propsować autorów, których kompozycje z tego krążka znamy już od kilku tygodni czy też miesięcy. Spośród tych, których jeszcze nie słyszeliśmy, wybijają się Jimmy Kiss, PTK, Natz i... Exiger, co powinno Was nieco zastanowić - myślę, że przynajmniej część dostrzeże tu nieścisłość i wprowadzi w życie malutki digging. To jeszcze jeden argument za tym, że Huczu włożył w ten krążek masę pracy i przygotował niespodzianki dla tych, którzy zdecydują się sprawić sobie na mikołajki jego płytę.
Pojedynczymi wynurzeniami, jak i płytą, której recenzję przed chwilą przeczytaliście, HuczuHucz konsekwentnie umacnia swoją pozycję na polskiej scenie podziemno-rapowej. Ten krążek może być początkiem znaczącej kariery tego chłopaka, o którym kilka miesięcy temu wiedziała mniej niż garstka ludzi. Ode mnie materiał dostaje zasłużoną piątkę. Sprawdźcie to, bo będziecie żałować.