Świetne.Fajnie by było gdybyście oprócz hip hopu pisali też o innych gatunkach tak jak na spinerze, zawsze to jakiś ciekawy dodatek.

Kompletnie niezauważony album "The Middle Way" przyczajonego Keavera i ukrytego Brause'a uosabia wszystko, czego znudzona konwencjonalną muzyką dusza może zapragnąć. Mamy tu głęboki, rozsadzający membrany bas, ciężkie, przeważnie połamane bębny, dosadne elektroniczne pulsowanie i szereg klimatycznych analogowych sampli - pociętych jakby ręką nie do końca trzeźwego chirurga. Jeżeli jesteście ciekawi, jak brzmi najlepsze "chopped & magic" A.D. 2009 - nie mogliście lepiej trafić.
Ci panowie w łączeniu erotycznego, hipnotyzującego neo-soulu i nowoczesnego, leniwie płynącego electro-funku są po prostu mistrzami. Już od "Hollywood Recordings" powtarzam, że ich dewiza powinna brzmieć: "Sex, drugs and Sa-Ra, czyli soundtrack do futurystycznego, niekoniecznie heteroseksualnego pornosa - jak znalazł" - i z nieukrywaną radością oświadczam, że po nowym albumie niewiele się w tej kwestii zmieniło.
Modern jazzowy Portico Quartet tworzą muzycy nieokiełznani, niepoukładani i - jak wnioskuję - żonaci. "Isla" to w końcu album taki jak nasze życiowe partnerki: w jednej chwili zachwyca i powoduje ciarki, by za moment przytłoczyć, znudzić, a nawet spowodować u nas ból głowy. Tak to już jest z kobietami - kochamy je, bo ich nie rozumiemy, i chyba tak samo jest z tym albumem.
"Electric Wire Hustle" to prawdziwa muzyczna lewatywa dla tych, którzy mają stereotypowe i mocno przeterminowane poglądy na światowy soul. Album Nowozelandczyków w arcyciekawy sposób łączy ze sobą subtelny, ospały śpiew i soczyste, bujające głową podkłady, które często zamiast płynąć z wokalem, ścigają się z nim po schodach. Jednym słowem: świeżość nad świeżościami i wszystko świeżość.
Parafrazując słowa M. J. Keenana - muzyka Flying Lotusa - to swoisty plac zabaw dla głosów w mojej głowie, gdzie Ego i Anima spotykają się i wymieniają przepisami na ciasteczka. Tak, wiem, jak to brzmi - dlatego wszystkim tym, którzy poproszą mnie teraz o numer do mojego dilera, polecam po prostu bliższe zapoznanie się z (niekoniecznie najnowszą) twórczością Stevena Ellisona.
Ostatnie wydawnictwo Parova Stelara jest swoistym hołdem dla jazzu i swingu lat 20. i 30. XX wieku, a tym samym bardzo klimatycznym (i jakże przebojowym!) tłem dla nocnych, samochodowych wypraw w nieznane. Zaprawdę powiadam Wam, jeszcze jedna taka płyta i naprawdę zacznę żałować, że nie mam prawa jazdy.
Mówcie, co chcecie, ale to właśnie dzięki takim artystom jak Mayer Hawthorne ciepła i sympatyczna muzyka retro wraca do łask. "A Strange Arrangement" to wręcz wymarzona alternatywa dla wspomnianego wcześniej "Electric Wire Hustle" i podejrzewam, że ortodoksyjni fani soulu podczas jej słuchania przeżyją jakieś... 12 orgazmów.
Chyba tylko oni potrafią zabrać się za soundtrack do Disneyowskiego filmu przyrodniczego o flamingach i zrobić z niego pieprzone arcydzieło. Co prawda już nie możemy powiedzieć, że orkiestra Jasona Swinscoe tworzy soundtracki do nieistniejących filmów, ale i tak jest zajebiście.
Muzycy, których wolałbym nie spotkać w ciemnym zaułku. Bywają dziwnie nabuzowani, agresywni, nieprzewidywalni. I oni grają jazz! Ich "Historicity" to na pewno jeden z najciekawszych i najbardziej oryginalnych jazzowych albumów 2009. Wróć - to najbardziej wkurwiony jazzowy album 2009. Czyli "łagodny jak baranek" w języku hiphopowców.
Jeżeli zirytowały Was tracklisty obu części "Dillanthology" i wpadliście w załamanie nerwowe po przesłuchaniu pośmiertnych odrzutów Jaya Dee na "Jay Stay Paid" - instrumentalne interpretacje jego bitów będą dla Was prawdziwym katharsis. A jeśli nie... Cóż, na mnie nie patrzcie. Ja Wam kasy za zużyty transfer na rapidzie na pewno nie zwrócę.
Panowie z Chromeo przypomnieli mi tym krążkiem, jak bardzo kocham kiczowaty pop lat 80., i równocześnie zawstydzili mnie selekcją i mixem utworów. Kiedy tego słucham, mam ochotę zakosić Flying Lotusowi działkę LSD i śmignąć na jakiś dancefloor. Sprawdźcie, czy nie macie podobnie. Jakby co, podzielę się z Wami psychodeliczną substancją psychoaktywną od Stevena i śmigniemy razem.
Przy Krushu czy Nujabesie Nomak wydaje się muzycznym neandertalczykiem, ale akurat w jego przypadku można obrócić to na plus. Jego kompozycje, mimo iż są wręcz łopatologicznym zlepkiem dźwięków, urzekają swoją lekkością, plastycznością i melancholią, a zawarty w nich ładunek emocjonalny sprawia, że nawet najwięksi twardziele potrafią zapłakać. Chociaż może to zbyt pochopna opinia. Na Popku z Firmy jeszcze tego nie testowano.
"Join the Dots" to zimny prysznic dla tych, którzy spodziewali się po londyńczykach drugiego "This Was Supposed to Be the Future". Ich nowy album to momentami istna klubowa sieczka, która sprawdzi się chyba tylko na przećpanych parkietach dyskotek w UK - co nie zmienia faktu, że drugiej tak wybuchowej mieszanki popu, dancehallu, UK garage'u i baile funku w 2009 roku chyba nie mieliśmy (bo nie mieliśmy, prawda?).
Ten wąsato-brodaty electro duet z Kanady sprawia, że przedstawiciele cukierkowatego indie-rocka zyskują klubowe pierdolnięcie, a j-popowe wokalistki (jakimś cudem) przestają być obciachowe. Ale bez obaw - ich nowy krążek to przede wszystkim niski ukłon w stronę raperów. I umówmy się, jeżeli E-40, N.O.R.E. czy Ghostface Killah nie przekonają Was do rzeźniczego electro, to zapewne już nikt tego nie zrobi.
Kolejny utalentowany wąsacz - tym razem dużo trudniejszy do zaszufladkowania. Tworzy muzykę tak omamiającą i zawiesistą, że klękają przed nim tacy zawodnicy jak (wspomniany już nie raz) Flying "narkotyki mniam mniam" Lotus czy Amon "crack is wack" Tobin. Czy potrzeba Wam jeszcze jakichś rekomendacji? Szykujcie portfele i polujcie na album "Eskmo" z 2010. Naprawdę warto.
Ochre. Gdy słucham jego płyt, w głowie zakwita mi tysiąc różnobarwnych kwiatów, które dosłownie wypychają resztki mojego mózgu za burtę. Jak określić to co robi? Nie mam pojęcia. Na myśl przychodzą mi jedynie infantylne określenia w stylu: "walenie kotka za pomocą młotka" albo "ambientowa folktronica". Choć... chyba to drugie bardziej pasuje.
"Days to Come" to mój ulubiony album wszech czasów, a "Recurring" to najczęściej słuchany przeze mnie numer. Dlatego wiadomość o singlu "The Keeper" kompletnie mnie zelektryzowała, a sam singiel... No cóż. Czasem mam wrażenie, że usnąłem przy nim z nudów i do tej pory się nie obudziłem. Oczywiście nie mówię, że to źle - przecież każdy lubi sobie czasem dłużej pospać...
Ciekawostka przez duże "C". Wiecie dlaczego tylu zombie chce dokonać krwawego mordu na ludzkości w filmach z serii "Resident Evil"? Nie? To posłuchajcie śpiewającej Mili Jovovic. Uszy krwawią, włosy stają dęba, jądra chowają się pod żołądek. Ale nie tym razem - "The Mission" to chyba pierwszy znośny numer z jej udziałem. Doceńmy to.
Uszojebny, stricte imprezowy drum and bass, kontra ten ciut spokojniejszy, ambitniejszy. Wprost idealnie kontrastujące ze sobą płyty, na których każdy amator d'n'b znajdzie coś dla siebie. Ale co ja tam mogę wiedzieć - dowiedziałem się o istnieniu tej muzyki dopiero parę lat temu, kiedy to Marian - mój sąsiad z dołu - przybijał półki do ściany.
Chcecie sobie przypomnieć czasy, kiedy siedzieliście z rodzeństwem po turecku przed telewizorem, ciupiąc dniami i nocami w takie klasyki jak "Dizzy", "Contra" czy "Mario"? Nic prostszego. Sięgnijcie po 8-bitowe "Electric High EP" oraz "Dawn Metropolis" i pamiętajcie, że Pegasus to najbardziej życiowa konsola. Wszak "there is no 'save game' in real life"...
A skoro już jesteśmy przy grach - kojarzycie "The Legend of Zelda: Ocarina of Time"? Jeśli tak, koniecznie sprawdźcie, co z soundtracku do tej gry i z wokali znanych raperów zmontowali panowie z Team Teamwork. Zainteresowanych odsyłam na stronę teamteamwork.bandcamp.com, gdzie znajdziecie także tegoroczne "Vinyl Fantasy 7", czyli swoisty hołd dla... Czy ja muszę w ogóle mówić, dla jakiej gry to hołd?
Elektronika z rockowym zacięciem, inspirowana (bez wątpienia) westcoastowym hip hopem. Brzmi głupio? Nie w wykonaniu Ronalda Jenkeesa. Ten niepozorny młodzieniec ma wszelkie predyspozycje do tego, by już wkrótce stać się kimś dużo więcej niż tylko "gwiazdką YouTube'a". To doskonały improwizator, który zapewne sprzedałby własną matkę za nową klawiaturę MIDI, gdyby tylko miał ku temu okazję.
Uroda tej 29-letniej japonki to kwestia mocno dyskusyjna, ale talentu i wyczucia do smooth-jazzu odmówić jej nie można. Jej "Golden Best" to jeden z przykładów na to, że w "najmniej wymagającym muzycznie kraju na świecie" jest jeszcze miejsce na rzeczy trochę ambitniejsze niż muzyka poprzedzona literą "J". Chciałeś nowego motywu przewodniego do "Mody na Sukces"? To masz!
"Retro Lyrics" to sprytny kolaż gatunków (takich jak jazz, soul czy funk) i bardzo przyjemny romans z trzeszczącymi analogowymi dźwiękami, przywodzącymi na myśl wczesne dokonania Madliba i klimat najlepszych polskich nagrań lat 60. Innymi słowy: jedni się zajarają, a drudzy wyrzucą ten album przez okno (a Wy najlepiej sami sprawdźcie, do której grupy należycie).
Przepis na udaną beatboxową produkcję? Do rozgrzanego kotła wrzucić trzech doskonałych beatboxerów, zmieszać z idealnie pasującą do nich wokalistką i doprawić ubarwiającym całość fristajlowcem oraz jego kumplem raperem/fristajlowcem/internetową gwiazdą porno (niepotrzebne skreślić). No i jak, smakuje? No jasne, że smakuje. Nie może być inaczej.
Wszystkim przyczajonym emocjonalnie obywatelom Kraju Kwitnącej Wiśni przychodzi z odsieczą nasz rodak Blazo i jego świeży - wydany wyłącznie na terenie Japonii - album "Alone Journey". "Jedyna podróż" (bo tak tłumaczy tytuł sam autor) to bardzo zgrabne przelanie emocji i uczuć na muzykę, które z pewnością docenią fani takich artystów jak wspomniany wcześniej Nomak, Nujabes czy Uyama Hiroto. Aż chce się łyknąć sake i krzyknąć: "Polak potrafi!".
Nie od dziś wiadomo, że 4hero są kopalnią świetnych pomysłów, które często z powodzeniem rozwijają inni muzycy. Tak było chociażby z genialnym remixem "Planetarii" autorstwa Hefnera, tak też jest po części z płytą "Extensions", na której znalazły się instrumentalne covery najbardziej znanych utworów tego nu-jazzowego duetu. Co tu dużo mówić - kontynuatorzy geniuszu 4hero spisali się świetnie i oddali w nasze ręce kawał dobrej, wysublimowanej muzyki, o której nawet Filip Rauczyński nie potrafi napisać nic głupiego.
Na koniec małe oszukaństwo. Przespałem ten album w 2008 roku, dlatego jako zadośćuczynienie wspomnę o nim teraz. Nigel Kennedy to dobrze znany punk-wirtuoz, który potrafi wyjść na scenę zmięty jak 10-złotowy banknot i zagrać Bacha czy Vivaldiego przed gronem wczutych snobów, bezczelnie popijając przy tym piwo z puszki (i jak tu się nim nie jarać?). Jego "Bardzo miły album" w żadnym wypadku nie jest jednak ukłonem w stronę klasycznych kompozytorów - to bardzo odważna podróż do krainy jazzu - jazzu, jakiego już dawno nie słyszeliście. Niech żyją wirtuozi alkoholicy!
Masz dosyć muzycznej papki z TV? Popkiller wyeliminuje wszystkie szumy i pozwoli skupić się na tym, co w muzyce naprawdę wartościowe. Zaserwujemy Ci najlepsze piosenki, teledyski, recenzje płyt i newsy z branży hip-hopowej. Wykonawcy ze świata hip-hopu opowiedzą w wywiadach o swoich planach na koncerty i festiwale hip-hopowe. Na Popkillerze znajdziesz to wszystko, my piszemy konkretnie o muzyce.
Popkiller.pl nie odpowiada za treści słowne i wizualne w utworach audio i video prezentowanych na łamach serwisu, a udostępnionych przez wydawców fonograficznych i samych artystów. Nagrania te są prezentowane ze względu na ich walor newsowy i nie przedstawiają stanowiska Popkiller.pl.
REGULAMIN SERWISU /// POLITYKA PRYWATNOŚCI /// POLITYKA COOKIES