18 maja niespecjalnie różnił się dla mnie od innych majowych dni - zbliżające się widmo sesji, przyzwoita pogoda za otwartym oknem, świeże poranne powietrze w syfie, pod którym ukrywa się mój pokój itp. Wyszedłem rano i cały dzień spędziłem w błogiej nieświadomości, bo najzwyczajniej w Świecie zapomniałem o tym, że to dzień premiery "Revolutions Per Minute" Reflection Eternal i "Distant Relatives" Nasa i Damiana Marleya.
Powiedzmy sobie szczerze... Czekałem na te albumy. Czekam na wiele albumów. Czasami czekam na kilkadziesiąt jednocześnie. Pracuję pisząc o muzyce, śledzę ją, codziennie w głośnikach przewija się jej mnóstwo, czasami tak skrajnie różnej, że artyści ją tworzący mieliby pretensję, że puszczam ją obok siebie. Co za tym idzie waga takich wydarzeń jak premiera albumu sukcesywnie się zmniejsza.
To już nie czasy, kiedy częstotliwość występowania muzyki Nasa czy Kweliego w moich słuchawkach była patologicznie wysoka... I wiecie co? 18 maja to zmienił.Założeniem tego felietonu, początkowo było wytłumaczenie się z faktu, że w przeciągu tygodnia wystawiam dwie szóstki. Nasłuchałem się już zarzutów, że w moich recenzjach za dużo jest cukrowania, a za mało krytycyzmu. Traktuję wasze uwagi poważne (przynajmniej część z nich, czasem po kulturze wypowiedzi widać czy warto czy nie), ale pisząc recenzje "Distant Relatives" i "Revolutions Per Minute" nie mogłem nie wystawić szóstek. Po prostu nie mogłem.
Dlaczego? Poznawanie hip-hopu daję nam bardzo cenną wiedzę. Wśród polskich odbiorców ta wiedza stopniowo rośnie i to widać, co niewątpliwie cieszy.
Nie wolno jednak zapomnieć, że w czasach, kiedy zastanawialiśmy się czym różni się DJ od producenta, producenta od beatmakera, a skrecze od cutów (niezależnie czy było to w 1995 czy w 2007 roku) to właśnie zagadkowość rapu była dla nas jego największą atrakcją. Hip-hop był jak dobra książka - nie dawał odpowiedzi, tylko zadawał pytania. Myślę, że większość z nas odczuwa lekkie zażenowanie myśląc o tych czasach, ale tęskni za nimi.
Byle raperzyna z podziemia, który sprawił, że jaraliśmy się jego rapem (co było znacznie łatwiejsze niż dziś) stawał się dla nas gwiazdą, nawet jeśli sto razy na płycie powtarzał, że jest takim samym typem jak my.Te dwie płyty sprawiły, że znów poczułem się jak szczeniak. Znowu mam ochotę zarywać noce, żeby słuchać tych płyt. Znowu za punkt honoru postawiłem sobie, że poznam je na pamięć.
Znowu poświęcam rzeczy, które są (pozornie) ważniejsze, żeby tylko znaleźć godzinkę na jeszcze jedno przesłuchanie. Fascynujące aranże, doskonałem teksty, niesamowity feeling, element zaskoczenia, muzyczny geniusz...
Możecie mnie hejtować jak chcecie. Nie zmienię zdania. Walczę o swoich przyjaciół.PS: Jeśli to było patetyczne, przepraszam. Moja dziewczyna słysząc w jaki sposób mówię o tej muzyce, robi się zazdrosna.