Sage Francis "Copper Gone" - recenzja
Kiedy Sage Francis wypuścił pierwszy singiel, promujący swój najnowszy krążek „Copper Gone”, wiedziałem, że będę musiał napisać recenzję płyty. Okazało się, że nie ja jeden miałem w Popkillerze takie plany. Dlatego zamiast tradycyjnych dwóch tekstów, postanowiłem zaproponować Maćkowi Wojszkunowi połączenie sił.
Rafał Samborski: Kiedy DJ Shadow wydał „Outsidera” można było poczuć się zniesmaczonym. Kiedy RJD2 wydał „The Third Hand” można było poczuć się rozczarowanym. Kiedy w 2010 Sage Francis wydał „Li(f)e”, można było się zastanowić, czy w odtwarzaczu kręci się dobra płyta. Bo raper znany z nawijania pod dość specyficzne, rozbudowane i na ogół dość agresywne podkłady, nagle nagrywa pod mdłe gitarki, przygotowywane przez gwiazdy indie–rocka. Sage zawsze znany był ze swojej eksperymentalnej natury, ale – jak powszechnie wiadomo – nie każdy eksperyment musi być udany. I do takich zaliczam „Li(f)e”. A szkoda. „A Healthy Distrust” i „Human The Death Dance” to pozycje wyjątkowe, zaś o wadze „Personal Journals” dla amerykańskiego podziemia rapowego można by napisać esej.
Maciej Wojszkun: Akurat ja uwielbiam „Li(f)e” w całej jego indie–rockowej krasie – co prawda, nieco mniej niż „A Healthy Distrust”, ale i tak swego czasu album gościł w moich słuchawkach często. Nie powiesz mi chyba, że „The Best of Times” nie wzruszyło do łez a „Three Sheets to the Wind” nie porwało cię do szaleńczego pogo?!
Rafał: Nie jestem fanem happysadu, sorry.
Maciej: Nie zmienia to faktu, że po wydaniu „Li(f)e” Sage znikł ze sceny na cztery długie lata, sporadycznie dając gościnne występy m.in. u Sole'a czy B. Dolana. Brakowało przez te lata Sage'a: tej fenomenalnej techniki, tych wykręconych, skomplikowanych tekstów, które można by rozszyfrowywać godzinami. Skończyło się jednak oczekiwanie, oto bowiem Sage powrócił z nowym albumem – „Copper Gone”. A więc, Rafał, jak wrażenia po powrocie Wujka?
Rafał: A bardzo dobrze. Gdy Sage powiedział, że planuje powrót do formy ze swoich wcześniejszych solówek, byłem wniebowzięty. Rozczarowanie „Li(f)e” przeżywałem bardzo i zapewne przeżywałbym jeszcze bardziej, gdyby nie wydana wtedy niesamowita solówka B.Dolana na bitach Aliasa, materializująca w sobie wszystko, czego oczekiwałem od Sage'a. A czego można od Francisa oczekiwać? Genialnych tekstów, świetne bitów oraz flow, z którym można zrobić absolutnie wszystko. I gdy usłyszałem singiel "Vonnegut Busy", wiedziałem, że to nie może być słaba płyta. No, właśnie - co sądzisz o singlu?
Maciej: „Vonnegut Busy”… Szczerze - gdy usłyszałem go pierwszy raz, nie zachwycił mnie jakoś szczególnie. Po kilku odsłuchach jednak - z ręką na sercu – stwierdzam, ze to jeden z moich ulubionych tracków Sage'a w ogóle. Francisowy singiel idealny, zawierający w sobie wszystkie najlepsze cechy Sage'a - znakomite ucho do beatów, świetną technikę, fenomenalny refren (I like for my shoes to look like the’ve been walked in/my house to look like it’s been lived in…). A przede wszystkim rewelacyjny tekst. Raper płynnie przechodzi ze społecznej krytyki do osobistych refleksji, po brzegi wypełniając zwrotki inteligentnymi grami słownymi i nawiązaniami, choćby do Kurta Vonneguta właśnie. Dla mnie to jeden z najlepszych tegorocznych singli. „Vonnegut Busy” niesamowicie zaostrzyło apetyt na resztę albumu. I z przyjemnością stwierdzam, że pozostałe utwory również trzymają wysoki poziom.
Rafał: Cóż, "Vonnegut Busy" to dla mnie zdecydowany faworyt, bo to nie tyle najlepszy utwór na płycie, co jeden z najlepszych utworów Sage'a w ogóle. Mniej więcej ta klasa, co „Crack Pipes”, „Escape Artist” czy „Going Back To Rehab”. Ale tak, masz rację, płyta trzyma bardzo wysoki poziom. Kiedy Sage nawija na bicie Bucka 65 o swojej izolacji od społeczeństwa w "Make'em Purr", mam ciary. Kiedy Francis dziękuje swojemu zmarłemu ojcu za dar umiejętności posługiwania się językiem w „Thank You”, mam ciary. Kiedy słyszę charakterystyczną perkusję Aliasa w „The Set Up” i to jak pięknie na nią wchodzi Paul w zwrotce, wiem, że czekają mnie ciary.
Maciej: Racja, „Thank You” i „Make 'Em Purr” to fantastyczne, niezwykle szczere utwory. Cała płyta w ogóle jest bardzo osobista i – jak stwierdził Sage w jednym z wywiadów – „pełna mrocznych i dołujących momentów, niepozbawiona jednak nadziei”. By wspomnieć tylko „Make'em Purr”, jeden z najbardziej wnikliwych i "rozdzierających" wręcz portretów owej izolacji od społeczeństwa, zawierający jedne z najciekawszych i najbardziej wieloznacznych linijek na albumie (If you want to eat healthy/you gotta dirty some dishes). Nie oznacza to jednak, że Francois skupił się wyłącznie na osobistych trackach. Przeciwnie, mamy tu też m.in. soczyście jadowity komentarz dotyczący współczesnego hip-hopu w „Cheat Code”, czy epickie, apokaliptyczne niemal „Dead Man’s Float”, traktujące o zbyt gorliwej wierze. I – jak zwykle – miliony świetnych wersów, wymykających się jednoznacznej interpretacji. Takie „Once Upon a Blood Moon” choćby – po prostu szczęka opada. Swoją drogą, ciekawi mnie, co oznacza sam tytuł albumu, „Copper Gone”?
Rafał: Zapewne spodziewałbyś się, że mowa tu o jakiejś ironii powszechnej wśród wykonawców - diamentowa płyta, platynowa płyta, złota płyta, a Sage'owi uciekła nawet ta miedziana. Bodajże Edan już kiedyś mówił w ten sposób. Ale sam Sage tłumaczył w wywiadzie dla RT, że gdy domy w okolicy, w której mieszka, były opuszczane, zabierano z nich rury miedziane na sprzedaż, a następnie sprayem pisano na budynkach "copper gone". I te domy wydają się być alegorią poczucia pustki w życiu Sage’a.
Maciej: A więc stąd ten tytuł. Interesujące. I świetnie pasuje do introspektywnego charakteru płyty.
Raph: Jeszcze co do RT – całkiem niedawno ze swoją nową płytą przyszedł tam Sole, który poszedł już kompletnie w tematy polityczne, w sferze liryk osobistych nawijając co najwyżej o swoim weganizmie i tak powiązanym ideologicznie. I cieszy mnie to, że Sage wciąż lubi zahaczać o politykę, ale nie zapomina, że ma oprócz tego jakieś własne życie. Nie będę ukrywał, uwielbiam ten ekshibicjonizm emocjonalny. Masz wtedy wrażenie, że raper jest z krwi i kości, że to człowiek, a nie jakaś figura, posąg, którego nie da się zburzyć.
Maciej: A co sądzisz o podkładach? Na papierze wygląda to imponująco: produkcje Aliasa, Bucka 65, Cecila Ottera, Reanimatora. A jak brzmi?
Rafał: Przyznam, że akurat Reanimator ze swoim „The Place She Feared Most” mnie trochę zawiódł - jego produkcje zazwyczaj w swojej oszczędności były bardzo klimatyczne. Tu mamy zsynchronizowane z basem dęciaki, perkusję z handclapem na mocnym pogłosie, krótkie "gapy" między taktami, ale tak w zasadzie to nic więcej się nie dzieje. A mimo wszystko całość wydaje się jakaś taka chaotyczna. W nie swojej roli sprawdził się Prolyphic w wychwalanym już przez nas „Vonnegut Busy”. Zdecydowanie bardziej kojarzyć go można jako rapera - zresztą, w Strange Famous wypuścił dwie płyty; jedną na bitach Reanimatora, drugą na bitach Buddy'ego Peace'a. A tu się okazuje, że warto by było czekać na płytę, którą wyprodukowałby sobie w pełni sam. No i Cecil Otter też nie do końca w swoim stylu w otwierającym płytę „Pressure Cooker”. Mocny, rockowy, dynamiczny podkład z genialnym, spokojnym mostkiem w środku. Idealny bit na utwór rozpoczynający album. Choć to nie jedyny bit reprezentanta Doomtree, bo mamy jeszcze „Dead Man’s Float”.
Maciej: W „Dead Man's Float” jak dla mnie podkład Cecila Ottera jest też dobry, szczególnie pod koniec, jednak nieznacznie „przeprodukowany”. Napchano tam zbyt dużo elektroniki, przez co wokal Sage'a schodzi na drugi plan. Za to „Pressure Cooker” to perła – bezceremonialne, mocarne wejście z buta, świetny otwieracz, „class A headbanger”, jak to określił Buck 65.
Rafał: A na „The Set Up” od Aliasa nie ma co narzekać?
Maciej: Szczerze, akurat średnio mi przypadł ten bit z tymi swoimi dziwnymi elektronicznymi plumknięciami na początku. Aczkolwiek sam track niczego sobie, niebywale klimatyczny.
Rafał: Nie zapomnijmy też o producentach mniej znanych. Dajmy na to, drugi singiel z płyty, "Grace" został wyprodukowany przez niejakiego Alexandra Browna, podpisującego się bez samogłosek. I jak, dotrzymują kroku weteranom Francisowych produkcji, co?
Maciej: W rzeczy samej! Beat Browna świetnie pasuje do melancholijnych wersów Mędrca. Całkiem niezły jest też „Thank You” Andersa Parkera, z ciekawym, wręcz westcoastowym vibe'em. Podoba mi się "Over Under" autorstwa francuskiego producenta Le Parasite'a, świetnie łączące niepokojące, nieziemskie dźwięki smyczków z ciężka elektroniką. Generalnie produkcja „Copper Gone” w większości jest bez zarzutu, beaty są dobrze dobrane, Sage płynie na nich bez problemu. Przyznać jednak muszę, że w tej kategorii płyta nie zdołała przebić mojej ulubionej „A Healthy Distrust”. Ba, nie zdołała przebić nawet rockowych eksperymentów „Li(f)e”. W którejś recenzji czytałem, że „Dead Man's Float” to kawałek, który muzycznie nawiązuje do "The Best of Times" - niby w którym miejscu?!
Rafał: Nigdy nie zrozumiem, czemu tak bardzo cenisz „Li(f)e”, ale nie to jest przedmiotem naszej dzisiejszej dyskusji. Jak uważasz – „Copper Gone”, mimo swoich kilku niewielkich wad, to dobry kandydat na płytę roku?
Maciej: Patrząc realistycznie - wątpię, aby „Copper Gone” zawojowało na listach najlepszych albumów tego roku. Co nie zmienia faktu, że to świetny album, zarówno dla "laików" jak i oddanych fanów Sage'a. Album mocny, spójny, znakomity technicznie, inteligentny i dojrzały, dający do myślenia. To po prostu triumfalny powrót jednego z najznakomitszych „niezależnych” MC's w grze. Ode mnie piątka.
Rafał: Tak, masz rację. Przede wszystkim Sage to MC dla wybranych - nie każdy jest w stanie zdzierżyć jego charakterystyczny akcent czy niekiedy nieco histeryczne, zbyt ekspresyjne, rozedrgane flow. Ale ja to kupuję, bo tekstowo Sage to czołówka, poezja w czystym wydaniu. Ode mnie pięć z minusem.
Recka "Ultraviolet" Sadistika będzie, cyzeluję ją już od jakiegoś czasu :-)
Snujemy nieśmiałe plany zrobienia videowywiadu z Sage'm podczas tego wydarzenia, aczkolwiek zobaczymy, czy uda się je doprowadzić do skutku ;)