Murs & ¡Mayday! "Mursday" - recenzja
Murs to naprawdę przedziwna postać. Nie sposób go nie lubić. Wieczny banan na ryju, chodząca zajawka, przesympatyczny gość, fajny głos, imponujący dorobek i konsekwencja... To chyba te cechy sprawiły, że robił projekty ze Slugiem, Fashawnem czy 9th Wonderem, a na płyty dogrywali mu się Snoop Dogg czy Will.I.Am. Jednocześnie wybitnym raperem nawet w skali undergroundu nazwać go nie sposób. Jest dobry, czasami bardzo dobry, ale żeby się zachwycać nad jego tekstami czy flow? Nie sądzę.
Wspólny projekt z zespołem Mayday, niezwykle zdolnymi kocurami ze Strange Music, to kolejna propozycja z cyklu "Murs &". Połączenie dosyć intrygujące, historia też bardzo ładna - o tym jak to ludzie z różnych części USA połączeni zajawką postanowili sobie zrobić przygodę na kilka tygodni i nagrać płytę. Co z tego wynikło?
"Intro" powoduje klasyczny zaciesz i przypomina o tym, że Murs to strasznie fajna morda. Kiedy przechodzimy do części zasadniczej, tego entuzjazmu jest niestety coraz mniej. Otwierające całość singlowe "Tabletops" brzmi trochę jak "Ghettomuzik" Big Boia dla ubogich. Dużo tutaj takich perkusyjnych połamańców, które powinny generować kreatywność we flow, tymczasem płyta przelatuje nie wywołując większych emocji. Dużo usilnego unikania szablonu, ale jednocześnie bez konkretnych pomysłów na alternatywę, to płyta bardziej o tym czym nie jesteśmy niż o tym czym chcemy być. Połamane bity ujarzmiane są w dosyć przewidywalny i na dłuższą metę nużący sposób, mimo że technicznie wszystko jest na miejscu. W przewadze są krótkie wjazdy na początku wersu, pauza i silny akcent na werblu - tak jak np. w "Beast Out The Box". Patent przeorany sto tysięcy razy, tutaj eksploatowany jakby conajmniej był wielkim odkryciem.
"Mursday" jest "OK". To najlepszy opis zawartości tego materiału. Kilka bardzo dobrych refrenów, niewiele imponujących zwrotek, bity zrobione dobrze, ale absolutnie nie na poziomie przy którym można mówić o czymś dużym. Bardzo cenię sobie pomysły i otwarte głowy zespołu z Miami i jego muzyków, fajnie że starają się patrzeć na muzykę szeroko i bez ograniczania się w żaden sposób. Tym razem jednak porcja muzyki jest mało zaskakująca i niezbyt świeża. Dla przykładu "My Own Parade" pachnie Macklemorem na kilometr, "Serge's Song" jako follow-up do "One Love" wygląda biednie, a tego typu echo nie jest na płycie odosobnione. Wrekonize nie schodzi poniżej swojego poziomu, zrobił tutaj kilka naprawdę dobrych refrenów, ale po kilkukrotnym przesłuchaniu materiału nie byłem w stanie przypomnieć sobie żadnej zwrotki, która by mnie poruszyła. No może poza "Here", które skłoniło mnie do sprawdzenia płyty, ale tam moc tkwi bardziej w muzyce niż w tekstach, które są odpowiednie, ale nie jakieś wielce kozackie.
Bardzo przeciętna jest ta płyta. Być może chemia na linii Miami - Kalifornia nie zadziałała tak dobrze jak chcieliby to przedstawić autorzy. Być może kilkutygodniowe spotkanie nagrywkowe to za mało, żeby stworzyć coś konkretnego. Z całą pewnością "Mursday" nie przynosi w karierze Mursa i Mayday przełomu, ani nawet anemicznego kroku naprzód. Poza świetnym singlowym "Here", klimatycznym, klasycznym "New Toys" i pięknie rozbudowanym "New Years Day" nie dostajemy tutaj niczego co chciałoby się zapamiętać na dłużej. Płyta nie sprawia bólu i zgrzytania zębów, nie jest jednoznacznie zła, ale przelatuje raz, drugi i trzeci i nie daje żadnego powodu, żeby do niej wrócić. Trójka z minusem.