Eminem "The Marshall Mathers LP 2" - recenzja nr 1
Tak jak pisałem w Klasyku Na Weekend - źle się stało, że nowy materiał został tak zatytułowany, bo w zestawieniu z genialnym krążkiem z 2000 roku wszystko wydaje się mniejsze i gorsze. Tymczasem "mniejsze i gorsze" w opisie siódmego solowego materiału Eminema w mainstreamowym obiegu, pasuje co najwyżej do konkurencji. Realia się zmieniły, a Eminem odsiedział swoje na szczycie, mając obok tronu szeptaczy Interscope, którzy zapewne wtłukli mu już do głowy, że nie wystarczy być najlepszym z najlepszych, trzeba jeszcze robić hity, odważnie kombinować z nowoczesnością, dogadać się z wokalistkami itd. Pewnie zresztą zdążył zauważyć to sam, dopiero, kiedy znalazł w sobie kontrowersję, obrazoburstwo i skandal, któremu nadał imię Slim Shady, zwrócono na niego uwagę, chociaż przecież i wcześniej jego styl był jak miotacz ognia.
Pierwszy track mówi wiele. "Bad Guy", opowiedziana po latach historia Matthew Mitchela, który jako dziecko został bohaterem drugiego planu w legendarnym singlu "Stan", pokazuje, że autor naprawdę ma ochotę zrobić jeden z najlepszych krążków w swoim dorobku, że przywiązuje wagę do wszystkiego i chce pokazać, że po 13 latach nie jest słabszy. Nikt chyba nie miał większych wątpliwości dotyczących formy gwiazdy z Detroit, jedyna obawa mogła wiązać się z tym czy nie "przedobrzy". Czy nie przesadzi z mruganiem okiem do radio i TV, czy nie zabije naszej koncentracji przesadnym nagromadzeniem kanonad rymów, czy dobierze odpowiednie bity. I co?
Nie mogę powiedzieć, że wszystko jest tutaj w moim guście, bo nie jest, ale to nie ma większego znaczenia, kiedy spojrzymy na ten album w szerszej perspektywie. Jaram się rapem. Jaram się techniką nawijania, zabawą znaczeniami, follow-upami, linijkami, które można rozgryzać godzinami, jaram się umiejętnym okiełznaniem bitów na których moglibyście się nigdy nie spodziewać nawijania. Dlatego właśnie uważam, że "Marshall Mathers LP 2" jest chyba największym kandydatem do miana płyty roku. Z tysięcy linijek, które warto rozkminić przytoczę dwie, które dla mnie najlepiej opisują zawartość tego krążka: gorzką, pełną emocji i mrocznych dywagacji stronę psychoaktywną opisze "Tragic portrait of an artist tortured/ Trapped in his own drawings", a oldschoolową, gotową do konkurencji i hołdującą wszystkim formom rapowego rozwoju doskonale ujmuje proste, ale mocne "So as long as I'm on the clock punching this time card/ Hip hop ain't dying on my watch". Eminem w wywiadach opowiada o swoim pracoholizmie, o tym, że wszystko w jego głowie układa się w linijki, że przez większość czasu wprowadza się w swego rodzaju twórczy szał. To słychać. We wspomnianym, trwającym siedem minut "Bad Guy", zakończenie w którym bohater - wspomniany kuzyn Stana z "MMLP" przeradza się w monstrum siedzące w głowie Marshalla Mathersa, które zmaterializowało się, żeby wypomnieć mu wszystkie obrażone osoby, znieważone kobiety i moralne szkody jakie wyrządził. Pamiętacie jak Eminema nazywano "najbardziej niebezpiecznym człowiekiem w Ameryce"? Jego celem w 2013 nie jest już strzelanie do wszystkich, którzy wejdą mu przed oczy. Nadal jednak posiada jeden z najbardziej niebezpiecznych umysłów - potrafi działać jak zapalnik w procesie myślowym, skłania do zastanowienia się albo przemyślenia dotychczasowych poglądów w świetle tego co mówi, mobilizuje cię, żebyś za nim nadążył - "Dumb it down, I don't know how, huh-huh, how-how/ At least I know that I don't know/ Question is are you bozos smart enough to feel stupid, hope so"). Potrafi opowiedzieć o swoim życiu - życiu milionera z poczuciem bycia samotnym w swoim bogactwie, normalnego złośliwca z ulicy Detroit, który już nie może wytrzymać z fanami, którzy podają mu kartki do podpisu nawet kiedy siedzi na kiblu z McDonaldzie. Przedstawia to tak, że nie zazdrościsz mu, raczej współczujesz, choć pewnie wielu wydaje się, że Eminem nie ma w ogóle na co narzekać. Otóż jak widać ma. Dużo tutaj mroku, poważnych tematów, mentalnych zawiłości o cechach paranoi, które chwilami są wręcz przerażające.
Muzyka? Moim zdaniem na plus. Nie obeszło się bez ekscesów (cóż za niespodzianka), ale mimo wszystko jako całość uważam, że jest naprawdę na wysokim poziomie, adekwatnym do możliwości Marshalla. Zacznijmy od tego, że znajdziemy tu najlepszy bit jaki wyprodukował Eminem ever - na takie miano moim zdaniem zasługuje "Brainless". Niestety po nim od razu wjeżdża "Stronger Than I Was" (również produced by Eminem), które bardziej kojarzy się z Backstreet Boys, ale stoję o zakład, że to celowy zabieg - "mogę zrobić hardkorowe dudniące ścierwo, a za chwilę przesłodzony pop, umiem wszystko". Nawet, kiedy niszczy ostatnią zwrotką, po tym boysbandowym refrenie mam już takie mdłości, że nie mogę się skoncentrować. I to jedyny moment albumu, który oceniłby jednoznacznie na minus. Po premierze singla z Rihanną, posypało się bardzo dużo hejtów. Nie mogę się z tym zgodzić. Frequency na bicie dostał oczywiście wytyczne zrobienia numeru w opcji "radio-friendly", rozumiem, że niektórzy uważają, że RiRi to celebrytka nie wokalistka... Posłuchajcie uważnie i przekmińcie. Eminem jedzie świetne zwrotki na bardzo fajnych perkusjach z dającym kopa subtelnym wokalem w tle, a piosenkarka dorzuca do tego prosty, ale niesamowicie chwytliwy refren i drugi hook w opcji "ooooh ooooh oooh", który być może przykuje do treści zwrotek gości, którzy na codzień słuchają byle gówna. To takie złe? Że ktoś w najbardziej ryjących mózg radiorozgłośniach puści numer nawinięty na najwyższym poziomie? Ja tam się jaram i uważam, że to bardzo udany singiel. Momentów w których do głosu dochodzi pop jest oczywiście więcej. Chociażby refren w "Survivalu", mięciutkie melodyjki z "Headlights" czy nieco przewrażliwione pianinko w "Legacy". Co z tego? Każdy z tych kawałków, jest wart słuchania w opór. Zwrotki z "Legacy" to są jedne z najlepszych tego roku - emocje, szczerość, umiejętność plastycznego przywołania historii przed nasze oczy, trzeszczący mix wokalu, klimat... "Survival" to hit, w którym jedynie klip mnie trochę denerwuje, ale przecież to jest kaliber kawałka, który należy pewnego dnia poczuć stojąc na stadionie pełnym ludzi patrzących w stronę sceny na której stoi on - jeden z największych artystów naszych czasów, czy go lubicie czy nie. Nie ma z czym dyskutować.
"Came to the world at a time when it was in need of a villain/ An asshole, that role I think I succeed in fulfilling/ Don't think I ever stopped to think I was speaking to children/ Everything was happening so fast, it was like I blinked, sold three million". Wrócił też Slim Shady w wysokiej dyspozycji, może nie tak perfidny jak na "Slim Shady LP", ale nadal wyjątkowy. Zamykający całość "Evil Twin" oczywiście bawi, kiedy na dzieńdobry Slim wchodzi "Hi... faggot". Każdy kto zna historię jego sporów z organizacjami homoseksualistów i rozumie o co mu chodzi, powie - to znowu on. "Wolno mi powiedzieć co chcę, jestem ikoną popkultury i uosobieniem bezpardonowych dissów". Kapitalne znaczenie dla mocy tego albumu mają numery zrobione do spółki z Rickiem Rubinem. Trochę inspiracji Beastie Boys i Run DMC, trochę redneckowymi gitarkami z niesamowitą energią i trochę z 60'sowych dansingów - w efekcie numery, które niesamowicie kopią - tak jest z "Rhyme Or Reason", z "Berzerk", z "So Far..." i z "Love Game". Wyniki tej epokowej współpracy trzeba znać. Kiedy przejrzymy producentów albumu można zdziwić się, jak dobrze mają się porpocje między rapem a popem. Mamy tutaj przecież M-Phazesa i S1, mamy DJ'a Khalila, mamy Sid Roams... Oczywiście mamy też Alex da Kida, ale wydaje się, że proporcje są w porządku. Może taki jest zamysł? Płyta trwa blisko 77 minut, to strasznie dużo, może intencją twórcy było, żeby każdy wybrał sobie to co go interesuje. Razi was pop? Skipujecie "Monstera", "Headlights" i "Stronger Than I Was".
Po pierwszych przesłuchaniach album mnie zszokował, zaczarował na wiele odsłuchów. Z czasem, kiedy przywyknie się do kosmicznego poziomu nawijania, a czerstwe refreny zaczną drażnić bardziej, a co gorsza - sprawdzi się "MMLP" dla porównania, wrażenie jest już nieco mniejsze. W niczym jednak nie zmienia to faktu, że na nowej płycie znajdują się jedne z najlepszych, hip hopowych kawałków roku. I dekady też. "Evil Twin", "Legacy", "Berzerk", "Rap God", "Bad Guy", "So Far...", "Brainless"... Jest w czym wybierać. Mnóstwo tutaj rzeczy godnych kontynuacji "Marshall Mathers LP", a wiecie przecież, że z mojej strony to olbrzymi komplement. Na dodatek numery z wersji Deluxe szokują tym, że się "nie zmieściły". Jakim., Kurwa. Cudem. Pytam. Się. Eminem zjadł dzisiejszy rap, paru zawodników skarcił bezpośrednio, reszcie dał jasny znak - "don't fuck with me". Pozycja obowiązkowa wśród tegorocznych premier. Jeden przymiotnik opisu? Pozwólcie, że będzie anglojęzyczny: insane.