Fayetteville... Tylko wikipedia wie gdzie to jest. Cole odpowiadając na pytanie o to skąd pochodzi, musi czuć się podobnie jak ja, kiedy mówię, że jestem z Gąsocina. No chyba, że odpowie "jestem z Roc Nation", albo jeszcze lepiej "jestem z pierwszego miejsca Bilboardu, byaaaatch". Gość na długo zanim wydał swój pierwszy solowy album był propsowany przez największych tej gry, którzy mówili o nim w samych superlatywach. Kiedy Nas mówi o Tobie, że jesteś dla niego inspiracją znaczy, że naprawdę jesteś kimś. Albo, że Nas spalił tego dnia o jednego blanta za dużo, ale w tym wypadku raczej to pierwsze.
Baliśmy się już w pewnym momencie, że ten album gdzieś ugrzęźnie, a Jay okaże się cwanym dupkiem, który chce umiejętnie zablokować sobie konkurencję. Nie ukrywajmy - liryczne możliwości Cole'a niejako predestynują go do tego, żeby zmienić grę. To nieprawdopodobnie utalentowany raper. Pytanie dnia: co zrobił z tym talentem?
Spieniężył go. To na pewno. 218 tysięcy egzemplarzy w pierwszym tygodniu, 305 tysięcy ogólnie i duże szanse, żeby sobie zawiesić debiut w złotej oprawie na ścianie w sypialni odwalonego na cacy domu na morzem. Nie wahajmy się jednak powiedzieć wprost - cierpi na tym sztuka. Cole jest mikrofonowym rzeźnikiem i już ósemka nawinięta w "Intro" pokazuje to w pełni, a "Dollar And The Dream III" daje na wejściu nadzieję na klasyczny debiut. Pozorne. Niestety. Proporcje kawałków przy których dojrzewająca młodzież będzie ronić łezkę w poduszki nie dają żadnych złudzeń - Cole miał za plecami "ekspertów". Może nie mówili mu "albo robisz tak albo twój album wyjdzie na 10 lat jako biały kruk", ale pewnie takie "to się nie sprzeda" bohater albumu usłyszał nie raz i nie dwa.
Pięknie to brzmi jak wciela się w dwie strony kłótni pomiędzy spodziewającą się dziecka parą w "Lost Ones" (druga zwrotka to jeden z najmocniejszych momentów albumu), wers o MJ i Lebronie w "Sideline Story" to rzecz, której się nie da zapomnieć, a flow z "Cole World" to majstersztyk, ale to tylko kolejne powody by wkurwiać się na tego zdolniachę. Numeru z Jayem nawet nie komentuję, bo to żenujące, ale jak to jest możliwe, że na albumie nie ma "Who Dat" i "Blow Up", dwóch numerów przed którymi można tylko bić pokłony? Co tu ma być siłą ognia? Ten miałki, rozmemłany numer z Drake'iem? "Work Out"? "Rise And Shine"? To numery, które są spoko, chwilami nawet bardzo spoko, ale bez urazy... Stać go na ZNACZNIE więcej. Hitowe w opór "Nothing Lasts Forever" zepchnięte na koniec zamiast wkręcać się ultrachwytliwą melodią w łeb powoduje już odruch wymiotny jako n-ty smutny numer o miłości na tym albumie. Southside'owe "Can't Get Enough" jest mocne, "Breakdown" urzeka, ale w kontekście całości... Tak tutaj miękko, cieplutko, grzecznie i sympatycznie, że na okładce brakuje tylko pluszowego misia do którego przytula się ten wymiatacz. Dodajmy, że typa stać na liryczne morderstwa, ba, ludobójstwa w których padłaby większość sceny... Czemu dał się tak zmanipulować?
Muzycznie też niby nie ma się czego czepić. Bo i czego jak nad brzmieniem czuwało pewnie trzydziestu inżynierów dźwięku. Wszystko odpicowane, takie ksywy jak No I.D. czy 1500 Or Nothin' nie znalazły się tu przypadkowo, ale co tu dużo gadać... Brakuje tu jaj, ikry, mocy, siły przebicia... Mnóstwo patosu, przearanżowanych, przeładowanych podkłądów, które sprawiają, że słuchając ma się wrażenie, że słuchamy muzycznego odpowiednika hollywoodzkich produkcji. Niby wszystko hula jak należy, ale to było, a wykonanie bliskie ideału jest... Nudne! Przecież to debiut. Gość ma możliwości, które wykraczają poza zakres waszej wyobraźni, a przez połowę płyty gada o tym, że pani X zostawiła pana Y, a ten jest zły, albo o tym, że rozstanie zaboli, bo babcia jego panny go kocha.... NIGGA PLEASE! W efektowne wersy to ubiera, ale to nie porywa. Wierzę, że na drugim albumie (który podobno w połowie 2012 roku) bardziej zaufa sobie niż podszeptom zza pleców. I nie pozbędzie się z płyty lead-singla. To dobry album, ale tylko dobry. Czwóreczka. Z minusem za marnowanie olbrzymiego potencjału na biznesowe kalkulacje. Sideline Story... Gość wstał, założył trykot wymarzonej drużyny, wszedł do gry i rzucił dziesięcy punktów w meczu. Za dużo żeby go zjechać, ale to kaliber gracza, który może rzucić i sześć razy więcej. Oby następnym razem.