Wiz Khalifa "O.N.I.F.C." - recenzja
Tak, Wiz Khalifa to mój ulubiony raper. Tak, "Rolling Papers" mimo że często gościło na mojej rotacji to bez wątpienia było zawodem, zbyt osadzonym w mainstreamowych trendach a zbyt pozbawionym jaj i pazura, by przepchnąć własny pomysł na siebie na majorsowym debiucie. Tak, single z "O.N.I.F.C." niepokoiły jeszcze bardziej. Gdzie bowiem niezłemu "Work Hard Play Hard" do potężnego "Black & Yellow"? Gdzie udanemu i klimatycznemu "The Bluff" do niesamowitego i wywołującego ciary nawet przy 56654647637 odsłuchu "The Race"? W końcu gdzie słabiutkiemu "It's Nothin" do hipnotyzującego "On My Level"? Zbierając to wszystko do kupy obawiałem się więc czy wyglądający raz jak Jimi Hendrix a raz jak Cruella DeMon Cameron Jibril Thomaz nie zaczyna rozmieniać się na drobne i nie odlatuje swoim zielonym samolocikiem zbyt daleko. Teraz dostajemy już całe "O.N.I.F.C." i jak wygląda sytuacja?
Tak jakby Khalifa prowokował nas nie tylko okładką, ale i singlami. Po krótkim intrze wjeżdżają pierwsze numery... a szczęka błyskawicznie zjeżdża na dół. "Paperbond" i "Bluffin" to esencja tego, za co fani pokochali Wiza jeszcze przed czarno-żółtym megahitem. "Let it go" zamiast odstraszać Akonem porywa nawijką, która znów jest soczysta, giętka i stylowa, w miejsce patentu na trzywyrazowe linijki, powtórzenia i pauzy. To flow, które perfekcyjnie pływa między pętlami i bębnami, łamiąc wersowe podziały, bawiąc się bitem z gracją oraz przyspieszając i zwalniając z wyczuciem kiedy trzeba. Flow świeże, stylowe i jakże inne od schematycznego dukania od linijki do linijki i od werbla do werbla. Przebojowe "Got Everything" w kwestii nawijki momentami zbliża się do flowowej życiówki Wiza z takich numerów jak "I'm On" czy "This Plane". "Time" błyskawicznie nasuwa skojarzenia z "Californią" z "Taylor Allderdice" i sprawia, że od razu opada z nas napięcie. 9-minutowe "No Limit" zamiast nudzić odpręża a przy "The Plan" czy "Medicated" w głowie otwiera się klapka z napisem "Kush & O.J."
Bowiem wbrew temu, co sugerowałyby single "O.N.I.F.C." rzeczywiście - zgodnie z zapowiedziami (sorry, że nie dowierzałem szefie) - jest muzyczną kontynuacją materiału uznawanego przez większość za opus magnum w twórczości Khalify. Nie kalką i odtworzeniem 1:1 ale kontynuacją tamtej linii. Leniwe, zadymione brzmienie, giętkie flow i przede wszystkim klimat, klimat i klimat. Aha, i jeszcze jedno - klimat. Płytą, na której nie ma aż takich hitowych samograjów jak "Black & Yellow", "Roll Up" czy "Young, Wild & Free", ale która jako całość prezentuje się zdecydowanie wyraźniej jako własny twór. Czyżby było więc idealnie a Wiz nagrał jednak wyczekiwany rok temu klasyk?
Otóż nie, bo minusy też się znajdą. Przede wszystkim - całość mogłaby być krótsza, bo pod koniec zamiast odprężać zaczyna się dłużyć, a nie zachodzi tu zasada "same kozaki i nie byłoby co usunąć". Do wylotu nadaje się przede wszystkim skipowane przeze mnie przy wszystkich kolejnych odsłuchach "It's Nothin". Z resztą średnio gra też trapowe "Initiation" (choć fani trapów pewnie będą innego zdania, ale sorry Batory, recenzja subiektywną rzeczą z natury jest) a wyobrażając sobie rapującą w klipie Lolę Monroe mam przed oczami Nicki Minaj w wersji beta. Umiejscowione w środku "Fall Asleep" nie może zwalniać tempa, bo to zamiast pędzić raczej chilluje, więc po prostu zgodnie z tytułem - trochę przymula atmosferę.
Czepiać można by się też treści, ale... serio? Kto po Wizie oczekiwałby głębokich społecznych analiz i podejmowania problemów politycznych? Chyba tylko ten, kto na rap potrafi spojrzeć jedynie przez swój 'jedyny słuszny pryzmat'. Dla mnie Khalifa to dostarczyciel niesamowitego klimatu, pozwalającego złapać potężny chill, poprawić nastrój i zarazem nastawić się odpowiednio pozytywnie do czekających wyzwań. Można bowiem patrzeć na jedną czy drugą zieloną chmurę oraz "bitches & champagne" a można spojrzeć ponad i dostrzec tu przesłanie "ooo, mogę wszystko", zaraźliwe i dużo lepiej przemawiające niż u Kuby Molędy.
"O.N.I.F.C." to materiał mainstreamowy, ale nie dopasowany do dominującego szkieletu, lecz skierowany do tych, którzy z Wizem idą od dawna i doskonale rozumieją na czym polega "being Taylor". Legendarny A.G. z D.I.T.C. powiedział mi kiedyś, że najważniejszą rzeczą w muzyce nie jest jej gatunek, treść, sprzedaż czy popularność, ale "mood" - klimat i nastrój, który wywołuje i z wiekiem coraz bardziej dostrzegam prawdziwość tego stwierdzenia. Zamiast zajmować głowę wszechobecnym internetowym jadem, narzucaniem wszystkim swojego zdania i opinii czy kompleksami i zawiścią wylewającą się coraz mocniej z sieciowych włości wolę więc odpalić takie "Bluffin" i nucąc razem z Wizem "I got so much..." z uśmiechem wyczekiwać 2013 roku i realizacji kolejnych planów zgodnie z zasadą "work hard play hard". Czego i wam życzę na zbliżający się wielkimi krokami Nowy Rok. Szkolne 5 z minusem.