Quebonafide "Ezoteryka" - recenzja
Mawiają, że każda skrajność jest zła. Oto ostatnimi czasy możemy być świadkami, jak legiony psychofanów składają pokłony nowemu mesjaszowi rapu, przy czym – nie mogło być inaczej – jednocześnie zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie kpił, oponował i usilnie deprecjonował zarówno obiekt kultu, jak i tych wszystkich fanatycznych poddanych. Podstawowa różnica między tymi dwiema opcjami polega na tym, że owo histeryczne uwielbienie tłumów dla Quebonafide nie bierze się znikąd (bo koncerty rapera to przecież "jackass"), podczas gdy ci nie rozumiejący fenomenu występują raczej w ilości szczątkowej – otóż prawda nie leży pośrodku, a zdecydowanie bliżej pierwszej skrajności.
Quebonafide to bez wątpienia fenomen, którego negowanie ostatecznie wypada blado przy jego materialnych dowodach. Numer jeden na OLIS w pierwszym tygodniu sprzedaży debiutanckiego albumu, milionowe odsłony klipów i zastępy wiernych fanów są chyba ostatecznym potwierdzeniem na to, że tu nie ma już co fanzolić o "ciekawie zapowiadającym się" talencie, a trzeba mówić o ukształtowanej na wszelkich polach rapowych umiejętności sylwetce bardzo dobrego, pierwszoligowego, a wręcz chyba topowego już rapera.
Specyficznym jednak jest album, z którego połowę kawałków zdążyło się poznać praktycznie na pamięć, długo przed premierą. Dlatego ja osobiście dałem sobie spokój ze sprawdzaniem kolejnych, publikowanych w ramach szalonego "dnia klipów", a dziewiczy odsłuch mogłem spokojnie rozpocząć od "Paulo Coelho". Czy wyszło to na dobre całości? I tak, i nie. Oryginalny sposób promocji kazał do albumu podchodzić jak do czegoś wyjątkowego, przełomowego, z drugiej strony w znacznym stopniu zaburzył efekt zaskoczenia. Tak czy siak zarówno single się nie zdążyły przejeść, jak i przedwczesny wyciek (kto sprawdził ten sprawdził) nie stłumił szumu towarzyszącego oczekiwaniu na premierę, zatem po kilkukrotnym zgłębieniu pojedynczych, niesinglowych numerów można było spokojnie zabrać się za całość od początku do końca i przekonać się, co wyjdzie z ułożenia wszystkich puzzli.
Oto wyszedł niezwykle barwny, przekrojowy, mocno niespójny obraz twórczości, w którym na razie próżno szukać jakiegoś skonkretyzowanego zamysłu, za to pozwalający zachwycać się jego poszczególnymi odcieniami z osobna. Te muzyczne barwy są jeszcze bardziej wyostrzone niż na poprzednim projekcie, a kontrasty zintensyfikowane. Ofensywny, stroboskopowy banger "Hype" występuje tuż obok pogodnej, acz przebojowej impresji w "Ile mogłem?", a szarżujące syntetyki w połączeniu z "plemienną" dzikością w "Voodoo" następują po ciężkim jak powietrze na Śląsku, mrocznym co najmniej jak swój filmowy odpowiednik "Harrym Angelu". Mamy rapową sielankę i leżymy do góry brzuchem nie mając "Żadnych zmartwień", a niedługo potem ruszamy z kopyta w intensywny "Trip" w potężnym vanie zafundowanym przez Tekena. Tak, "Ezoteryka" okazuje się jeszcze bardziej eklektyczna niż nomen omen "Eklektyka". Bity są dobierane jeszcze bardziej od czapy, bez jakiejś producenckiej myśli przewodniej, ale za to kopią po głowie, bądź wbijają się do niej jeszcze mocniej niż na zaledwie dobrym poprzedniku. W końcu lista creditsów jest imponująca: Matheo, Soulpete, O.S.T.R., Bob Air to ksywki głośne i uznane, ale są także reprezentujacy świeże spojrzenie na beatmaking: Essex, ka-meal, Lanek czy Chris Carson. Może tylko kuleją pojedyncze refreny – choćby ten w "Ciuchach, kobietach…" zgrzyta zarówno ze strony Carsona, jak i Sitka, gdzie u tego pierwszego mamy przeładowanie tematu i jakby brak pomysłu (dziwne tym bardziej, że przecież poza refrenem bit buduje potężne napięcie), zaś drapieżność i charyzmę drugiego chętniej bym widział wykorzystaną w ramach całej zwrotki, zamiast tej budzącej mocno ambiwalentne odczucia wyjąco-rapowanej wstawki. Z kolei refren w "Vanilla Sky" muzycznie jest jakby za ubogi - widziałbym tu jakąś ciekawszą polifonię z wykorzystaniem świetnego zaśpiewu Mesa. Jeszcze inny przypadek (bo tym razem mniej chodzi o bit) mamy w okropnym "Carnivalu", którego, jak się zdaje, nic by nie uratowało.
Co tu dużo gadać, tekściarzem Quebo nie jest łatwym. Kawałek za kawałkiem jak w Pizza Hut, a każdy nafaszerowany wieloma warstwami i rozmaitymi składnikami. Fani wyławiania znaczeniowych perełek z podwójnego dna, wyłapywania odsyłaczy, kontekstów i trudnych słówek mają to wszystko w skondensowanej w prawie trzydziestoutworowym albumie formie (licząc z mixtape'em dodanym jako CD2 w edycji specjalnej). Obok "wygrywania życia", bangerów, punchlines i zabawy w Rapowego Geniusza nie brakuje odpowiedniego zbalansowania i od czasu do czasu ujęcia tematu "na serio" – smutno-rapowy "Tarot", osobiste "Ciernie" i niesione patosem "Vanilla Sky", a z mixtape'u udane refleksyjniaki "Sukces? (Errata)" i "Pareidolia" to najlepsze przykłady. Nie brakuje odbicia w cięższe i wymagające klimaty, tak jak w "Kyrie Eleison" (bardzo dobry występ Guziora) oraz w jego cloudowym bracie bliźniaku - mixtape'owym "Lokim". Flow? Wypracowane, a wręcz przekalkulowane na sukces, począwszy od ulicznych korzeni, lata zbierania doświadczenia na bitwach freestyle’owych, przez solowy mixtape i challenge-album z Eripe (tylko tak należy "Płytę Roku" rozpatrywać), aż na legalnym debiucie uzyskujące swą finalną postać. Rozwinięte na miarę talentu, melodyjne i wszechstronne, w połączeniu z perfekcyjną techniką stworzone po to, by wzbudzać podziw (patrz: szaleńcza popisówa w "Voodoo").
Słowo o "Erotyce" – nie ma sensu rozstrzygać, czy całościowo jest lepsza, czy gorsza od CD1. Z jednej strony remix "Ciuchów, kobiet..." SB Maffiji przebija oryginał, z drugiej dodatkowe zwrotki na "Voodoo" pozostawiają tak duży niedosyt w stosunku do prestiżu ksywek, że chętniej wracam do wersji uboższej. Mimo to – goście na obu krążkach spisali się na ogół dobrze, podobnie zresztą jak producenci. Pewne jest, że drugie CD nie obniża wysokiego poziomu pierwszego (no, jedyne do czego można się jeszcze przyczepić, to na dłuższą metę meczący hosting mixtape'u, który już po maksymalnie dwóch odsłuchach przy kolejnych musi być potraktowany skipem), a jeśli miałbym wskazać moment, w którym go podwyższa, to byłby to zdecydowanie "House of Cards" – definicja utworu doskonałego, od pomysłu, przez zwrotki Quebo, ugryzienie tematu przez Fouxa, po wokal K-Leah. W "Cierniach" raper poruszając temat motywacji zauważa, że przecież "jak nie nawinie, to ktoś ukradnie mu pomysł" – utwór inspirowany postacią Franka Underwooda jest najlepszym przykładem, że jest to motywacja właściwa.
"Ezoteryka" to jednak jeszcze nie opus magnum Quebonafide. I całe szczęście. Raper z Ciechanowa zostawił sobie spore pole do działania, by w przyszłości stworzyć dzieło kompletne, a na razie mamy po prostu bardzo dobrą składankę, z małymi jedynie wachnięciami formy, za to z masą bangerów i popisów umiejętności poczynionych na najróżniejszych bitach. Tak jak nie podniecałem się szczególnie "Eklektyką" (choć już wtedy był to całkiem niezły dowód na duże pokłady talentu rapera i solidny zastrzyk popularności), tak już teraz trzeba oddać królowi co królewskie. Rap ze znakiem jakości Que. Pięć mniej.
ECHO Z REDAKCJI:
Marcin Flint: Wystarczyło, że Quebo używał trudnych słów, przyspieszał na wyścigi i rzucał punchlines jak z wolnego stylu, by uchodził tu (czytaj w naszym kręgu nietrzymających moczu internautów) za Boga. A potem część wyznawców się odwróciła, bo miał zbyt młodych i oddanych fanów, do tego zaś inny pomysł na rozwój niż oczekiwali. Jakiś nonsens. Ja byłem sceptyczny, ale to czym skończyło się połączenie sił rapera, Matheo i Evil Eye w "Voodoo" mocno mnie zaciekawiło – jakoś tak bliżej świata niż kiedykolwiek. "Ezoteryka" jest tylko niezła i uznaję ją za rozczarowanie, zwłaszcza jeśli brać pod uwagę potencjał. To rozchybotanie osobowości frapuje na krótką metę. Za dużo aspiracji, afektu, teatru, neurozy, przesłodzonych bitów, słabych refrenów i filozofii misia Baloo. Jaki Petrarka? Jaki Hegel? O co chodzi? (3+/6)
Kamil "Kamel" Migoń: To już nie ten utalentowany chłopak szukający siebie na "Eklektyce". To gość z własną wizją, własnym stylem (który bezceremonialnie chcieliby mu zapierdolić inni raperzy, w tym z dość bliskiego otoczenia), własnym slangiem (pomyślcie o walorach edukacyjnych - ilu z bandy sajko fanów nauczy się znaczeń tych wszystkich wyrazów powyżej czterech sylab). Mimo unoszącej się atmosfery "wygrywania życia", najbardziej uderzają autobiograficzne, retrospektywne i introspektywne wkrętki rzucane mimochodem. Do odnotowania też, kto wie czy nie najlepsze mostki (w sumie rzadkość u nas) w rodzimym hip-hopie. (4/6)
Bartosz Ciesielski (Politolog na Rapie): Jednym z największych rozczarowań 2014 roku był dla mnie fakt, że Quebonafide nie wydał płyty. Równo od pierwszego stycznia przez cały rok wszyscy (raper i słuchacze) pompowali ogromny balon. Pierwsze świetne numery, klipy, przekładanie premiery z miesiąca na miesiąc i nagle okazało się, że znamy 2/3 playlisty. Karmieni dobrymi wiadomościami, mieliśmy nadzieję, że płyta ukaże się jeszcze w grudniu. I faktycznie tak się stało. Balon pękł, ale nie przebił go Quebo, tylko "życzliwa" osoba, która upubliczniła studyjne wersje nieznanych wcześniej numerów. Powietrze zeszło. I chyba dobrze, że tak się stało. Kuba w spokoju dopracował płytę (świetnie wydaną swoją drogą) i uraczył słuchaczy równie dobrym mikstejpem. Bałem się, że Ezoteryka nie będzie dla mnie nowością i odsłuch nie zrobi na mnie większego wrażenia. Myliłem się. Płyta wchodzi od dechy do dechy. Quebo potwierdził, że nie jest tylko "wizerunkowym fenomenem". Udźwignął pokładane w nim nadzieje (i zrobił to na totalnym luzie). Dobrze móc napisać, że to dopiero początek świetnie zapowiadającej się kariery. (5/6)
Który to już raz, zaraz mi się naboje skończą ;) Nikt nie jest nieskazitelny, w tym wypadku zawiniło odpuszczenie mocniejszego researchu (niewiele czytałem Marvela). Biorę na klatę!
No tak, jest to postać z Marvela, inspirowana oczywiście bogiem z mitologii nordyckiej, proszę już nie czepiać się słówek :))
Racja, dzięki.