Hip-hop i stand-up w jednym stali domu
["Ten Typ Mes będzie roastowany!" - pisaliśmy Wam nie tak dawno, wspominając o nadchodzącym w tę sobotę evencie, w trakcie którego warszawski raper znajdzie się pod ostrzałem polskich stand-uperów. Jeżeli dla kogoś z Was zestawienie to wydaje się zbyt odległe, koncept całej imprezy niezbyt Wam gra, a całość wydaje się w ogóle mocno naciągana to z pomocą przychodzi nasz dziennikarz, Piotrek Zdziarstek, który na swoim blogu Northim Kismajes opublikował jakiś czas temu obszerny i wyczerpujący artykuł opisujący podobieństwa łączące rap i stand-up. W całości przypominamy go poniżej i zapraszamy do sprawdzenia - przyp. Mateusz Natali]
Rap i Stand-Up Comedy. Te dwie dziedziny sztuki, które zawładnęły moją wyobraźnią oraz wolnym czasem, są według mnie zadziwiająco tożsame. Odkąd tylko poznałem obie gałęzie rozrywki, mariaż ten wydaje mi się naturalny, szczególnie w przypadku polskich odmian tychże. Abelard Giza, jeden z najważniejszych polskich stand-uperów, postrzega znakomity utwór Bisza pt. "Pollock" za swego rodzaju hymn stand-upu (również myślę, że coś w tym jest). Jacek Stramik, młody (jeszcze się porusza o własnych siłach), gniewny polskiej komedii, opisuje w jednym z wywiadów ich podobieństwo, a Antek Syrek-Dąbrowski, komik kompletnie nie interesujący się tą muzyką, przyznał mi kiedyś, że on także widzi tutaj pewną zależność.
Nie chcę, broń Boże, wam wmawiać, że można pomiędzy tymi gatunkami postawić znak równości, to oczywista bzdura. W końcu początki tych form były - przynajmniej w Ameryce - zupełnie inne, dopiero po jakimś czasie zaczęły się rumienić na swój widok i nie zdziwiłbym się gdybym nakrył je kiedyś na trzymaniu się za ręce. Tak czy inaczej, niegdyś "komedię na stojaka" można było porównać raczej do swingujących dzieł Deana Martina aniżeli bangerów 50 centa. To nie zmienia faktu, że po tylu latach istnienia stand-upu możemy zauważyć kilka wyraźnych powiązań.
Chris Rock, w klasycznym talk-show Jamesa Liptona "Inside Actors Studio", wysnuł bardzo interesującą teorię, łączącą komików z różnymi gatunkami muzycznymi. Według tej tezy Eddie Murphy przywodzi na myśl R'n'B. Moglibyśmy pójść jeszcze dalej, mówiąc, że Louis C.K. i Woody Allen to komediowy ekwiwalent Jazzu, Hicks i Rogan to energia godna Rocka, etc. A co z Chrisem? No właśnie, on sam użył wobec siebie sformułowania Hip-Hop Comedian. Bo wskutek muzyki, na której się wychował (Run-D.M.C., N.W.A. i inne), jego humor nie należy do najbardziej sympatycznych, a delivery jest bardzo ekspresywne i bezpośrednie.
Mimo wszystko, moje skojarzenie wcale nie wynika z faktu, że Chris w swoich występach poświęca sporo miejsca na żarty o raperach (zarówno żywych jak i tych nieco sztywniejszych), obrazie rapu w mediach i wszechobecnym zamiłowaniu czarnych ziomali do wszelkiej maści bling-blingów i błyskotek. Powodem także nie jest to, że Chris Rock użyczył swojego komediowego talentu Kanye'emu Westowi w genialnym utworze "Blame Game". Ani to, że utalentowany komik młodego pokolenia, Donald Glover, jest równie utalentowanym raperem, którego z pewnością kojarzycie pod pseudonimiem Childish Gambino.
Gdzie zatem widzę wspólny mianownik? W dynamicznej ekspresji, w sposobie poruszania tematów, również tych społecznych, w przykładaniu uwagi do odpowiedniej rytmiki monologu, w energii na scenie oraz każdym małym elemencie, który jako żywo przypomina mi wciąż kontrowersyjny w Polsce gatunek muzyczny. Pozwólcie, że najpierw odniosę się do kilku słów, które nie są zarezerwowane wyłącznie dla gatunków będących tematem tego tekstu, ale pozwolą nam dostrzec ich punkty wspólne.
Rap i Stand-Up kładą nacisk na podobne elementy. Punchline, czyli po naszemu puenta, jest nieodłącznym elementem rapowego numeru oraz dobrego materiału komediowego. Bez błyskotliwych linijek, które łatwo zapadają w pamięć, nie zmusisz nikogo do zapamiętania twojego imienia. W obu gatunkach funkcjonuje również słowo kill, co oczywiście oznacza po prostu zabić, tyle że w pozytywnym kontekście. Mówi się tak gdy komuś się bardzo dobrze powiedzie na scenie. To jest na tyle zrozumiałe, że raczej nie trzeba się nad tym rozwodzić, zwłaszcza że nawet u nas mówi się podobnie: pozamiatać, rozjebać lub zjeść kogoś (ostatniego sformułowania używa się głównie w odniesieniu do rywalizujących ze sobą raperów). Przeskoczę zatem od razu do określenia bardziej zagadkowego dla Polaków, czyli do dying (umierać). W slangu amerykańskich komików, śmierć na scenie jest wynikiem tak zwanego bombingu, czyli braku reakcji publiki. Wybuczenie artysty, o dziwo, nie jest aż tak znienawidzone w środowisku jak słynny bombing, gdyż nawet w tym skrajnym wypadku masz pewność, że wywołałeś w publice jakiekolwiek emocje. Niektórzy komicy wręcz lubują się w prowokowaniu takiego odzewu (vide Andrew Dice Clay, Andy Kaufman) i traktują go jako część swojego przedstawienia. A cisza? Ona pozostawia w tobie wrażenie, że jesteś nikim - totalnie bezbarwną, nieatrakcyjną dla widza jednostką. Po opowiedzeniu dowcipu z którego nikt się nie śmieje, komik czuje pewnego rodzaju zażenowanie, strach, chęć zapadnięcia pod ziemię. Dlatego uznano, że właśnie tak musi czuć się człowiek gdy umiera. Oto krótka geneza tego barwnego słówka.
Uważasz, że to określenie jest przesadzone? Przypomnij sobie sytuację kiedy rzuciłeś nieśmieszny dowcip w towarzystwie (spokojnie, każdy z nas ma to za sobą). Teraz wyobraź sobie, że zrobiłeś to na scenie. Przed gromadą widzów, którzy przyszli do klubu po to, by miło spędzić wieczór. Wszystkie reflektory są skierowane na ciebie, a ty słyszysz syk opadającej piany w kuflu piwa pana z trzeciego rzędu.
Jak zatem przeżyć na scenie? Najlepiej stworzyć dobry materiał, a ten opiera się na podobnych wartościach co rap. Jacek Stramik widzi to w następujący sposób:
Czasem porównuję stand-up do hip-hopu. Najważniejsza jest szczerość i autentyczność zamknięta w określonej formie. W przypadku hip-hopu są to bity i rymy. W przypadku stand-upu – żarty, przemyślane konstrukcje, których uczymy się dzięki oglądaniu amerykańskich czy brytyjskich komików.
Autentyczność i emocje odgrywają szczególnie dużą rolę. Działa to na zasadzie reakcji łańcuchowej, jeżeli ty nie przekażesz odpowiedniej dawki energii, publika jej nie odbierze. Możesz być kochany, możesz być znienawidzony, ale gdy jesteś bezbarwny to po prostu nie istniejesz. Klasyczny już utwór Lavoholics, zatytułowany "Nie ma emocji nie ma rapu", wyjaśnia wszystko. Podobnie jak poniższe wersy Mesa z utworu "Sam siedzę tu":
Niektórzy raperzy, wiesz, niektórym zależy,/ by mówić o tym, co sami przeżyli, ale do tego trzeba coś przeżyć./ I nie mówię o śmierci chomika, czy rozstaniu z dupą,/ bardziej o podaniu ręki w innym świecie kilku trupom./ Nie chodzi mi o żadne narkotyki, czy alkoholowe nawyki,/ lecz o emocje, którym nie potrzebny jest przypis.
Nie oznacza to, rzecz jasna, że artysta musi koniecznie się wydzierać do mikrofonu lub opowiadać o nieudanych próbach samobójczych. Emocje mogą być okazywane w przeróżny sposób. Czasami prosty, nieautobiograficzny tekst może zrobić nieprawdopodobne wrażenie, ale musi być napisany i przedstawiony z autentyczną pasją. Amerykański klasyk, Jerry Seinfeld, opowiedział w programie "Talking Funny" o tym, jak pewnego razu wygłaszał swój monolog - typowy pewniak, który wałkował już setki razy i zawsze wywoływał salwę śmiechu. Niestety, za sto pierwszym razem Jerry zaprezentował go widzom automatycznie, to znaczy bez większego zapału i zastanowienia. Publika wyczuła, że coś jest nie tak i odpowiedziała krępującą ciszą. Od tamtej pory Seinfeld zawsze stara się być jak najbardziej zaangażowany w prezentację swojego materiału, bo wie, że nawet najmniejsza chwila zapomnienia może się zakończyć przerwaniem kontaktu z widownią, a trudno jest potem go podobnie nawiązać.
Jako słuchacz hip-hopu, osobiście wolę płytę niedopracowaną, z kilkoma nietrafionymi decyzjami, ale mającą w sobie coś intrygującego, niż miałką, nieoryginalną produkcję, która nic nie wnosi do mojego życia. Ta przeciętność może być największym zagrożeniem dla rapera, gdyż Mistrz Ceremonii zawsze musi być JAKIŚ. Nie ma mowy o braku charyzmy. Nieważne czy mamy na myśli rap "inteligencki", który zachęca do refleksji, wulgarny horrorcore, relaksujący g-funk, przepełniony agresją i/lub poczuciem humoru diss, czy nawet parkietowy banger. Tak samo nieważne jest to, czy komik prezentuje grzeczny, "tatusiowaty" humor jak Bill Cosby i Jeff Gaffigan, społecznie zaangażowane żarty połączone z gorzkimi refleksjami jak George Carlin i Chris Rock, bolesny humor oparty na shock-value jak u Daniela Tosha czy Anthony'ego Jeselnika, czy też przaśne dowcipy jakie usłyszymy u Eddie'ego Murphy'ego i Dave'a Chappelle'a. Jeżeli jesteś naturalny i przekonujący w tym, co robisz, możesz opowiadać o rzeczach, które mnie kompletnie nie interesują, tak jak zalesienie Słowacji, rytuały godowe torbaczy czy nawet twórczość polskich - pożal się Boże - youtuberów, a i tak będę zainteresowany.
Kolejna sprawa - wszystkie postacie, o których wspomniałem, łączy wiarygodność. Nie dajmy się jednak zwariować, gdyż naturalnie można założyć od czasu do czasu pewnego rodzaju maskę (bynajmniej nie taką jak KaeN). Nikt nie liczy na prawdziwość opowiadanych historii, również image jest rzeczą normalną, a czasami nawet bardzo przydatną. Doskonale wiadomo, że Louis C.K. tak naprawdę kocha swoje dzieci, Jim Jefferies nie napluje ci w ryj na dzień dobry, a Jimmy Carr nie zgwałci twojej martwej babci na oczach jej córki. Eminem także nigdy nikogo nie zabił piłą mechaniczną (choć być może chciałby), Rick Ross nie jest baronem narkotykowym (chociaż na pewno chciałby), a Pitbull nie jest heteroseksualny... To są pewne elementy, które wynikają z charakteru artysty, jego poczucia humoru lub estetyki i dlatego są wiarygodne. Natomiast są one celowo wyolbrzymione i upiększane po to, by wywołać większe wrażenie na odbiorcy i/lub zmusić go do myślenia. Czasami nieco fałszuje się rzeczywistość, by oddać ją w sposób jeszcze bliższy prawdzie. Ten paradoks wykorzystywali na przykład naturaliści.
W mojej opinii to właśnie autentyczność zapewnia odpowiedni przepływ emocji. Śmierć chomika, o której wspomniał ironicznie Mes, może być w rzeczywistości bardzo przejmująca dla słuchacza. To przede wszystkim kwestia tego, jak ważne było dla ciebie to zwierzątko, oraz jak dobrze potrafisz opisać uczucia po jego utracie. Utwory miłosne wydają się ludziom pójściem na łatwiznę, nic bardziej mylnego. Próba opisania czegoś tak nieuchwytnego prostymi słowami bardzo często kończy się katastrofą. Zwłaszcza że ludzie znają to uczucie, w końcu towarzyszy im praktycznie od urodzenia. Zauważą każdy fałsz i każdą niekonsekwencję. Podobnie jest z humorem, ważniejsze od tematu dowcipu są emocje jakie on wyzwala, a jeżeli potrafisz go okiełznać, jesteś mistrzem. Oddałbym wszystkie lata prowadzenia bloga (oraz wersy Ostrego), za posiadanie tej bezcennej umiejętności.
Warto również zaznaczyć, że autentyczność to nie "codzienność". Patton Oswalt, znakomity komik określany mianem alternatywnego, powiedział, że korzystanie z "życiowych" tematów, takich jak relacje damsko-męskie, kościół, rasizm itp. jest wręcz oszukiwaniem (hacking). Rzeczywiście są to tematy-samograje, które trudno zepsuć, bo opierają się na wartościach, które przez ich powszechność bawią niemalże każdego. Korzystając z ogranych tematów (w hip-hopie jest to szczególnie widoczne), być może staniemy się popularni, ale raczej nie w tym kręgu, na którym mogłoby nam zależeć. Poza tym popularność nie jest synonimem szacunku. Ludzie łykają takie tematy jak młode pelikany: w stand-upie mówi się w tym kontekście o cheap laughs, czyli tanim śmiechu, a w rapie o zwykłym populizmie. Każdy lubi czasem posłuchać utworu o imprezach i panienkach, ale skoczyłbym z mostu w betonowych butach, jeżeli ktoś zmusiłby mnie do przesłuchania kilku płyt pod rząd, w całości poświęconych tej tematyce.
Nie wolno jednak zapomnieć, że autentyczność nie jest wszystkim. Słyszeliśmy wielu raperów, którzy nawijają o rzeczach, które faktycznie są im bliskie. Tylko co z tego, skoro nie potrafią wydukać poprawnie dwóch zdań? Tutaj mamy kolejny punkt wspólny łączący bohaterów dzisiejszej notki - forma.
Jeden z największych komików wszech czasów, George Carlin, uważał, że delivery należy traktować jak muzykę. W wywiadach zwracał on uwagę na rytmikę wypowiadanych słów, tempo monologu oraz umiejętne rozłożenie punchline'ów, które moglibyśmy porównać tutaj do uderzenia werbla. Oczywiście każdy ma (albo przynajmniej powinien mieć) swoją metodę na zaprezentowanie dowcipów, niemniej zawsze dobrze jest znać podstawy konstrukcji żartu. Zwróciliście uwagę, że najlepsze puenty w utworach hip-hopowych zazwyczaj są pisane "na drugi wers"? Nie bierze się to znikąd. Najpierw usypiasz czujność słuchacza, a następnie go zaskakujesz dobrą puentą. To ten sam mechanizm, który możemy zauważyć w horrorach, jedyną różnicą jest efekt końcowy - przerażenie zamiast śmiechu. Mówi się zresztą, że "wyczucie czasu jest wszystkim".
Kolejna postawiona przeze mnie teza jest czysto subiektywna i nie wszyscy się z nią zgodzą (i nie muszą, przecież nie pozjadałem wszystkich rozumów). Osobiście uważam, że tak jak każdy raper musi pisać swoje teksty, tak każdy stand-uper powinien sam tworzyć swoje materiały. Dlatego Cezary Pazura czy też Rafał Rutkowski nie należą, według mnie, do przedstawicieli stand-upowego świata, przynajmniej nie w stu procentach. Rzeczą zrozumiałą jest pisanie monologowych dowcipów na specjalne okazje np. roasty, albo dla gospodarzy talk-show, takich jak Jimmy Fallon czy Conan O'Brien. Ich programy są nadawane codziennie, idą za tym ogromne pieniądze, nikt nie może sobie pozwolić na słabszy moment, ponieważ widz z pilotem w ręku potrafi być bezwzględny. Swoją drogą, naprawdę wielu znakomitych komików zaczynało pisząc żarty do tego typu programów.
Jestem w stanie zrozumieć również podarowanie komuś żartu. Wymiana, przyjacielski gest - sama Sarah Silverman użyła tekstu swojej przyjaciółki, gdyż pasował do niej idealnie, ale do rzeczywistej autorki już niekoniecznie. Tak więc, dlaczego dobry dowcip miałby pójść na marne? Co więcej, Sarah, opowiadając go, brzmi absolutnie wiarygodnie. Dość powiedzieć, że jest to jeden z tych żartów, które definiują karierę:
A couple nights ago, I was licking jelly off my boyfriend's penis. And I thought, "Oh my God — I'm turning into my mother!"
Natomiast kradzież... Doskonale wiemy, że ta nie jest mile widziana. To również zjawisko tak rozległe, że mógłbym stworzyć osobną notkę na ten temat. Wielkie oburzenie w środowisku hip-hopowym wywołała zwrotka Małolata, której duża część była złożona z cytatów zaczerpniętych od znanego pisarza, Waldemara Łysiaka. Trudno określić czy granica follow-upowania, na ogół ciepło przyjmowanego przez słuchaczy, nie została przekroczona. Mimo wszystko, powstrzymałbym się od nazywania Małolata złodziejem, w przeciwieństwie do popularnego niegdyś producenta, Hensona, którego kariera legła w gruzach gdy wydało się, że kopiował podkłady zza oceanu, a następnie podpisywał się pod nimi swoją ksywą. Jeszcze większym, bo międzynarodowym skandalem było podkradanie dowcipów przez szalenie popularnego komika, Carlosa Mencię. Joe Rogan skonfrontował się z nim podczas jego występu, by powiedzieć co myśli na ten temat. Echa tej potyczki słychać do dzisiaj, a całe wydarzenie niemal pogrzebało karierę Carlosa, który do tej pory nie powrócił na szczyt, na którym się kiedyś znajdował.
Również bardziej szanowanym komikom zdarzyło się przywłaszczyć żart. O Robinie Williamsie (tak, TYM Robinie Williamsie) krążył nawet dowcip w środowisku samych stand-uperów:
Robin Williams poszedł na Open-Mica. Żaden z występów mu się nie spodobał, więc ukradł zegarek.
Zakończmy jednak ten nieprzyjemny temat. Wspomniałem na początku, że to właśnie polskie poletko wydaje mi się najbardziej transparentnym łącznikiem duetu Rap/Stand-up; dlaczego więc wymieniłem niemal wyłącznie amerykańskich artystów? Polski rap jest jeszcze młody, możemy pobawić się metaforami i powiedzieć, że to dopiero nastolatek, uczący się życia i zaczynający odkrywać w sobie nowe pokłady pewności siebie. Już nie wyżyma on swoich rodziców w celu uzyskania kieszonkowego, lecz uczciwie sobie dorabia, a co za tym idzie, powoli zaczyna być postrzegany przez społeczeństwo jako nieco zdziecinniały, ale już jednak obywatel. W przeszłości bardzo często się buntował, czasami nawet wtedy, gdy nie miał ku temu wyraźnego powodu. Hip-hop odzwierciedlał pewnego rodzaju mentalność słuchaczy, którzy do tej pory uprzykrzają swym kamratom tę kulturę. Stand-up jest zaś, w mojej opinii, jego młodszym bratem, który zdaje się popełniać te same błędy.
Póki co, jest to gatunek traktowany po macoszemu; telewizja traktuje go raczej jako ciekawostkę, a starsi uznani twórcy widzą w nim coś ewidentnie gorszego - w końcu to takie wulgarne, płytkie i bezpośrednie. Część entuzjastów stand-upu uwielbia podkreślać jego odrębność względem choćby kabaretu (co rozumiem i popieram) oraz stara się wmówić innym, że musi koniecznie nieść jakieś przesłanie (co już mnie się wydaje dziecinadą), bunt czy też sławetną prawdę, która przewijała się w naszym rapie częściej niż kasety wideo pod koniec ubiegłego wieku. Tylko czekać aż fani stand-upu zaszufladkują się na własne życzenie, a komedia na stojaka stanie się setnym z kolei "głosem pokoleń".
Inną sprawą jest potworek ochrzczony niegdyś pogardliwie hip-hopolem. Wytwór sztukopodobny, kreowany przez miłych chłopców, kastrujących rap z całej jego bezkompromisowości. Dodajmy do tego schlebianie niskim gustom oraz chęć przypodobania się małoletnim fankom i otrzymacie... no właśnie, co? W końcu niektórzy twierdzą, że tak samo raczkuje już u nas stand-upolo. "Uładniony" monolog nie przejawia się brakiem wulgaryzmów czy unikaniem niewybrednych tematów; chodzi raczej o asekuracyjne podejście do tworzenia tekstów. Bez ryzyka, bez osobowości, typowy crowd pleasing, który znamy z co słabszych one man show. Istnieją twórcy, którzy faktycznie mają dar do tworzenia niezobowiązujących dziełek i nie ma w tym bynajmniej nic złego. Odnoszę jednak wrażenie, że niektórzy utalentowani ludzie wykorzystują ignorancję artystyczną maluczkich dla zdobycia taniej popularności, napchania kieszeni czy też zaspokojenia swojej próżności. Mam nadzieję, że ta tendencja jest jedynie dzieckiem mojej przewrażliwionej wyobraźni.
Istotną częścią stand-upu jest improwizacja. Istotną, ale nie nieodłączną. Podobnie jak dobry raper nie musi freestyle'ować (O mój Boże, co mi ten freestyle pomoże/czy łatwiejszy do zgryzienia będzie orzech? - nawinął niegdyś Waldemar Kasta), tak dobry komediant wcale nie musi opierać swojego materiału wyłącznie na konfrontacji z publiką (Amerykanie mówią na to ładnie crowd work). Są jednak asy, które potrafią wykorzystać całą swoją błyskotliwość, wyobraźnię i pewność siebie, by - mieszając je z energią pozyskaną od publiki - uzyskać zupełnie nową jakość.
Nie zdziwiło mnie, gdy dowiedziałem się, że jeden z najbardziej uznanych freestyle'owców, Muflon, jest fanem stand-upu. Co ciekawe, pojawił się on gościnnie na wieczorze improwizacyjnym zorganizowanym przez grupę Hofesinka. Faktycznie, jest to już nieco inna forma sceniczna, ale warto nadmienić, że Hofesinkę współtworzy trzech stand-uperów: Antoni Syrek-Dąbrowski, Karol Kopiec oraz Wojciech Fiedorczuk. Wracając do raperów, inny znakomity freestyle'owiec wyznał mi kilka lat temu, że sam ma w planach wystąpić na scenie ze swoim monologiem. Nie wiem czy w końcu to zrobił, dlatego postanowiłem pominąć jego ksywkę, niemniej jestem pewien - mając w pamięci jego charyzmę i szalony wit na mikrofonie - że fantastycznie poradziłby sobie także na tym polu.
Kolejnym specyficznym gatunkiem komediowym są roasty, o których szerzej wypowiedziałem się na moim blogu. Raperzy również mają swój ring, na którym mogą żartować, ale też obrażać i mówić najbardziej paskudne rzeczy, jakie tylko przyjdą im do głowy. Mowa tutaj oczywiście o beefach i dissach. W Polsce swój roast miał raper oraz fristajlowiec Gospel, Czesława Mozila beształ ostatnio wspomniany już Muflon, a w Stanach Zjednoczonych mogliśmy zobaczyć jak Snoop Dogg zabija publiczność oraz zaprzyjaźnionych komików swoim fantastycznym delivery.
Przejdźmy jednak do komedii w szerszym znaczeniu, zostawiając na chwilę czysty stand-up. Nie mogę w końcu nie wspomnieć o odłamie muzyki hip-hopowej, znanym nam pod nazwą comedy rap. Na szerszą skalę tworzył go między innymi Jon Lajoie, Ali G, autorzy youtube'owego kanału "Epic Rap Battles of History", a nawet - w nieco mniejszym stopniu - Eminem. We Francji dużą popularność uzyskał Michaël Youn, komik, który w 2007 roku znakomicie wyśmiewał ówczesne trendy i zacietrzewienie rapu, rapując pod pseudonimem Fatal Bazooka.
W Polsce żartobliwe (i raczej nieudane) utwory hip-hopowe nagrały takie zespoły jak Letni Chamski Podryw, Nagły Atak Spawacza czy V-Unit. Młody stand-uper z Gdańska, Van Bendler, również nagrał dwa numery utrzymane w niepoważnym tonie, które zyskały sporą popularność. Nie da się jednak ukryć, że najciekawszymi śmieszkami na naszej scenie są osoby, będące przede wszystkim raperami: Dwa Sławy, Łona, Afrojax, Wuwunio i Świntuch.
To prawdopodobnie najdłuższy tekst w historii Popkillera, więc nie będę przeciągał. Podobieństw między tymi dwoma braćmi, to jest stand-upem i hip-hopem, jest według mnie znacznie więcej, chociaż jest to teza, o którą można się łatwo pokłócić. Przecież równie wiele korelacji znajdziemy między stand-upem a rockiem, czy też rapem a boksem (przyjmijmy, na potrzebę przykładu, że za parę lat walki bokserskie będą rozgrywać się już tylko na facebooku). Ale nawet jeżeli Władysław Sikora, artysta współtworzący niegdyś wspaniały kabaret Potem, widzi tutaj pewną zależność, nie należąc przy tym do żadnego z tych środowisk, to warto chociaż pochylić się nad tym zagadnieniem.