DJ Mustard "10 Summers" - recenzja
DJ Mustard to zdecydowanie najgorętszy i najbardziej rozchwytywany producent roku 2014 - można polemizować z tym czy zasłużenie, ale ciężko temu faktowi zaprzeczyć. Kalifornijczyk jest na fali wznoszącej, jego niby proste, ale do bólu skuteczne bity tworzą fundament pod jeden hit za drugim a frazę "Mustard on the beat hoe" znamy już na pamięć. Nie dziwi więc, że po wyprodukowaniu hitów YG, Kid Inka, Tygi, Chrisa Browna czy Trey Songza potężnie zbudowany reprezentant Los Angeles postanowił pójść o krok dalej i wypuścić w świat album producencki.
Mixtape (tak, nazywający się "Ketchup") już mieliśmy, teraz pora na wydawnictwo oficjalne. Choć nadal będące bardziej street-albumem niż wspartym ogromnym budżetem docelowym strzałem w szczyty list. Widząc jaką pozycję zdobywa obecnie w mainstreamie Mustard i zestawiając ją z brzmieniem i line-upem "10 Summers" można się zdziwić. Bowiem prędzej niż mieszanką radiowych hitów krążek ten jest strzałem dla miłośników westcoastowego brzmienia spod szyldu autora "My Nigga", "Show Me" czy "Rack City" (pamiętacie kiedy po tym singlu nazywano go one-hit wonderem?). Pierwszy singiel zobrazowany jest średnim klipem a sam jest jednym ze słabszych momentów krążka, który skrywa kilka naprawdę konkretnych smaczków, choć zarazem słyszalnie będąc wymierzonym bardziej w osiedla niż wielkie media.
O tym, co uważam o brzmieniu Mustarda i dlaczego jest jak dla mnie asem mogliście przeczytać obszernie w recenzji "My Krazy Life", nie będę więc pisał tego samego w innych słowach, lecz dodam czego spodziewać się w wypadku samego "10 Summers". Na pewno nie ma co liczyć na znaczące odstępstwo od coraz bardziej charakterystycznego stylu - to soczysta, odpowiednio wyważona i czerpiąca z przekroju dwóch dekad, mieszanka kalifornijskich trendów i brzmień. To surowa często i prosta, ale potężnie zaraźliwa bangerowa energia i dryg do tego, jak z paru dźwięków zrobić coś, co wbija się w głowę i nie chce z niej wyjść. Jednak z tego szkieletu Mustard odbił w kierunku innym niż przemycanie owego westcoastowego vibe'u w ścisły mainstream (vel "La La" Trey Songza czy "Loyal" Chrisa Browna) - raczej skierował się ku korzennemu słuchaczowi, który czeka bardziej na uliczne hymny. "Throw ya hood up" to potężna petarda, która brzmi jak wyciągnięta z Bay Area ad '95, tyle że odświeżona brzmieniowo, "Low low" przywołuje single Xzibita z początku millenium a "Ghetto tales" stare street-storytellingi. Fani ignorant-rapu znajdą 2 Chainza w butach od Giuseppe czy collabo YG/Nipsey/Jeezy/RJ w prostym, ale chwytliwym "No reason". W głowę wbija się "Face down" z charakternym Boosiem oraz konkretnie dysponowanym Weezym. Mniej więcej w połowie poziom, jak i ciśnienie jednak spadają.
Singlowe "Down on me" to przeciętniak jakich setki a chwytliwość Mustarda jest tu przemielona i rozrzedzona, rozczarowuje i nijak nie zapada w pamięć również minimalistyczne "Can't tell me" a przez wielu najbardziej wyczekiwany Fabolous mija gdzieś niezauważony, podobnie jak w zamierzeniu slow-jamowe i nastrojowe "4 Digits". Na szczęscie zwieńczenie jest odpowiednie, gdy na soczystych westcoastowych piszczałach przeplatają się Wiz Khalifa z Rick Rossem - "Deep" jest zarazem numerem, który kończąc album przypomina nam, dlaczego słuchając go pozostawieni jesteśmy jednak z niedosytem.
Poprzeczka, którą postawił sobie tegorocznymi wyczynami DJ Mustard jest umieszczona na tyle wysoko, że słysząc kolejne hity z jego stajni wyczekiwać mogliśmy tu cudów. Na "10 Summers" cudów nie ma - jest mieszanka mniej lub bardziej udanych bangerów w stylu bliższym street-singli niż club-singli oraz potwierdzenie warsztatu i brzmienia oraz przedstawienie szerszej publice kilku lokalnych nowych twarzy - choć zaznaczyć trzeba, że kolejne podobnie brzmiące bangery zostawiają w pewnym momencie małe znużenie i przy w pełni oficjalnym krążku w formule przydadzą się lekkie innowacje. "Throw ya hood up", "Face down" czy "Deep" to kozackie bangery z mocnym replay-value, jednak całość jest raczej smaczkiem przed czymś naprawdę poważnym niż właściwym uderzeniem. Nazwijmy to rozgrzewką i rozpoznaniem boiska i czekajmy na to, by właściwy mecz przypominał te toczone dopiero co przez naszych siatkarzy. Mustard in the game hoe! 4-.
Popularność nie oznacza, że nagle stał się jakimś wybitnym producentem.