Bękarty Kempa czyli przerwana lekcja muzyki - raport z placu boju
Budzisz się w domu. Przed oczami nareszcie wyrastają cztery znajome ściany chroniące Cię od świata. Zewnętrznego i wewnętrznego. Przyjemne ciepło pościeli, zapach świeżego prześcieradła, butelka z wodą pełniąca wartę obok łóżka. Błogo. Wpół przytomny słyszysz, jak mama woła na śniadanie i coś zdaje się być nie tak, gdy jej słodki głos nagle zamienia się w ryk tysięcy zniszczonych gardeł, a Ty lądujesz między materacem kumpla, który Cię przygarnął, a ścianką namiotu. Pozdrów swoje dwadzieścia centymetrów kwadratowych tam. Witaj w Piekle, Córko i Synu.
Co roku banda dzikich hip-hopowców zrywa się ze smyczy i wyrusza bez opieki w podróż w znane-nieznane. Mają jeden cel - zmienić adres zameldowania na Hradec Kralove, pole namiotowe, gdzieś tam, z kimś tam, gdzie usiądę, gdzie naleją rumu, dokąd dojdę. Po raz pierwszy zdarzyło mi się to siedem lat temu. Jako natchniony młokos zafascynowany zjawiskami hip-hopochodnymi przekroczyłem Kempowe bramy kompletnie nieświadomy faktu, że ten spęd bydła określi moje plany na każde nadchodzące wakacje i będę za nim tęsknić bardziej niż za hajsem z komunii. Zaczęło się niewinnie. Pole namiotowe służyło głównie do spania, mainstage był okupowany przez dobrych kilka godzin dziennie, a na dobitkę obskakiwałem hangary, dosłownie, chociaż nikt już nie miał na to sił. Z roku na rok proporcje na linii pole namiotowe-festiwal przeważały szalę na korzyść tego pierwszego. Więcej znajomych, powtarzające się koncerty, za dużo rumu, za mało snu, nadmiar Kempa, takie takie. Okazało się, że teren festiwalu jest naprawdę za daleko. Ewolucja Kempowicza w pigułce.
Później nadszedł czas separacji. Minęły dwa ciche lata, żyliśmy obok siebie ale osobno, każde swoim tempem. W tym roku udało się wpaść z powrotem na wspólne tory. Dziewiętnastego sierpnia wpisany na listę spakowałem mandżur i ruszyłem sprawdzić, czy po dwóch latach od rozstania między nami spoko.
Sposobów na dojazd są dziesiątki. Wiemy o tym doskonale. Prawilnie zdecydowałem się znów na pociąg, z kolei w kolei Kemp podrzucił mi teleport. Moja ulubiona forma podróży. Korzystałem z jego usług jeszcze kilka razy, ale ominę lokowanie produktu, bo to niegrzeczne pakować reklamy do tekstu. Warto tylko nadmienić, że teleport daje karę kilku-kilkunastu godzin zaciemnienia po użyciu. Trochę polecam, a trochę nie. Korzystać tylko w obecności dobrych znajomych. Giną bagaże, czasami ginie wszystko, prędzej czy później znajduje się, bo zaginięcie nie było skutkiem kradzieży.
W tym momencie można zacząć odliczanie. Może być na Wojtka Sokoła, do trzech. Mija sekunda i Kemp właśnie zaczyna kopać dupę wszystkim po kolei. Kopu, kopu, kopu, kop, kop. Kop. Namioty rozłożone, K***la przegryza się z rumem, gra zasnuwa się dymem. Jedziesz z tym, nigdy dość. Pole namiotowe rozpoczyna swój taniec.
Pierwsze kroki są dość trudne. Gdzie się rozbić, gdzie ja mam w ogóle iść? Tu jest tyle ludzi, a ja taki jeden, zagubiony, zbyt dziabnięty. Poza jednym szczegółem jest to w miarę obojętne. Należy pamiętać tylko, żeby biec jak najdalej od toi-toi'ów. Legendarnych wiatraków i odwiecznego problemu organizatorów Hip Hop Kempu. Ktoś, kiedyś, gdzieś wspominał, że będą czyste pierwszego dnia, ale po prostu WSZYSTKO wskazuje na to, że prędzej fawele w Rio staną się najchętniej zamieszkiwanym miejscem na świecie.
Drugi-pierwszy krok – poznaj ludzi. Daj sobie na to pół minuty. Gotowe.
Trzeci-pierwszy i ostatni – za daleki odlot. Tylko ostrożnie. Można przespać cały Kemp. Albo pół. To uniwersalny schemat, który można stosować co roku. Reszta zależy od panujących obecnie trendów w muzyce typu rap.
Koncerty przelecimy względnie szybko. Bez szczegółów mówiących o tym, który numer był super, a gdzie raper się jąkał. O tym możecie przypominać sobie czytając setki relacji na jeszcze bardziej setkach blogów lepszych lub gorszych, portali, fejsbuków, jutubów i tym podobnych. Co nie zmienia faktu, że mam ochotę trochę pomęczyć ten temat. Line-up zaprezentowany w 2014 to gwałt na wszystkim co do tej pory zaoferowała czeska ziemia. No bo jak to jeeest, że w jednym miejscu dostajemy odpowiedź na pytanie who slam harder? Onyx or Lawrence Parker? Obie pozycje zamknęły grę, ale zacznijmy od tegorocznej reprezentacji Polski, która była nie-sa-mo-wi-ta. Hangarowy KęKę i Quebebezatrudnaksywka z Eripe zrobili coś strasznego. Coś tak strasznego, że nie udało mi się nawet dopchać pod wejście do hangaru. Żałuję bardzo mocno, energia zjadała mury. Pozostało mi tylko dla niepoznaki potańczyć trochę przy technonamiocie, poudawać, że dobrze się bawię i uderzyć w inne miejsca. Mes. Na zawsze dobra marka. Od czasów kiedy nie musi liczyć na koncertowy ratunek w postaci Stasiaka (pozdro Kemp bodajże 2009?), gra jedne z lepszych koncertów wśród polskich raperów. Wspominki o czapkach wpierdolkach i szlafrokach zostawiam innym. Co dalej? Rasmentortalism. Czekali długo, żeby nam to zagrać i jak najbardziej na to zasłużyli. Dwóch wesołków nareszcie mogło sobie popatrzeć, jak Kempowa publika kradnie ich bitodajne dziewięć dych na rękach. A później oddaje. Kibicuję im mocno od pierwszej płyty, ergo tym bardziej cieszy to, że udźwignęli ciężar głównej sceny. Wiem, że coś tam z Polski jeszcze grało, ale nie jestem fanem archeologii i przywracania dinozaurów do życia. Niech pląsają w pokoju. To na tyle.
Pomyślmy nareszcie o szefach z zachodu. Pierwszy dzień należy do Cunninlynguists i Cee-Lo. Ci pierwsi zostali trochę skrzywdzeni udostępnieniem sceny w świetle słońca. Doskonałym wytłumaczeniem na ten zarzut jest wyjutubowanie „Mic Like a Memory” z HHK 2007. Jeśli masz jakiekolwiek wspomnienia z tegorocznego koncertu, możesz przekonać się jak powinno wyglądać ich show. Nie mam innych argumentów i żadnych nie przyjmuję. Bo tak. A próby przemycenia dźwięków bardziej delikatnych niż hip-hopowe na Kemp po prostu kocham, chociaż towarzyszy temu dość mocna klątwa. Zaczęło się parę lat temu od zabookowania Mayera Hawthorne'a. Nie dotarł. W tym roku w ostatniej chwili odpadł Bilal, jeden z najmocniejszych głosów współczesnego soulu. Na otarcie łez na główną scenę wtoczył się Cee-Lo Green. I co się stało? Razem ze swoją damską armią poniósł całą dzicz jaka stawiła się pod sceną w szalony taniec. Zrobił to, co powinien. Uśmiech do kamery. Znalazłoby się nawet miejsce na małe pogo.
Drugi dzień – Dilated Peoples. Jak zwykle dobrze i jak zwykle obecni. Powoli możemy przyzwyczajać się do tego, że grają na Kempie (następcy Masta Ace'a i EMC) i chyba wyjątkowo umiłowali sobie występy w Europie, bo da się na nich wpaść co chwilę. Bardzo mocno wzięli sobie do serca „you can't hide, you can't run”. To całkiem dobrze. Przecież nikt nie chce przed nimi uciekać? Za to oni powinni, bo tak im wrzeszczał KRS-ONE. Pięty zdeptane, zróbcie miejsce dla legendy. Oddychająca przez największe nozdrza rapu definicja hip-hopu zabiła scenę klasykami, które zna każdy, nawet jeśli ich nie zna. Być może odbiór przez publikę nie był do końca należyty, ale czasami nie tylko o to chodzi. Ukłony przed królem od odgłosów policji. Przymrużeniem oka witamy jeszcze Strapo i jego ujebany dekel importowany ze Słowacji.
Strasznie dużo tej muzyki. Niech już sobie idzie. Sobota. Dzień-zabójca. Przynajmniej taki miał być. Dużo poprawnych koncertów, których nie miałem sił słuchać, rum wygrywa. Na przód koncertowego peletonu wysuwa się Action Bronson. Urocza kula mięsa, która stojąc w miejscu tworzy lepsze widowisko niż tony wierzgających i tarzających się po scenach raperów. Nie trzeba go nikomu przedstawiać. Prawdziwe zwierzę i esencja distroju. Nie szkoda mu koszulek, fanów, siebie. Nie żałuje niczego. Adoptuj mnie. Na prowadzeniu byłby Onyx, wierzę. Rum znów wygrywa, ale grę zamyka coś, przy czym nawet Bozkov musi się schować. JBMNT. Przecież każdy na to czekał.
Bełkocząc jeszcze na temat muzyki, co wydaje mi się kompletnie nie na miejscu przy okazji festiwalu zwierząt i dziur w siatce – ponad wszystkimi Black Milk z live bandem. Ktokolwiek, co za bit. Drugim czarnym koniem jest Dynasty. Niepozorna dziewczyna, a ze swoją charyzmą mogłaby wygrać serca wszystkich Kempowiczów, jak kiedyś Yarah Bravo. Zapomniałbym o najważniejszym. JBMNT. Przecież każdy na to czekał.
Stop, stop, stop. Wracając do konkretów. Pole namiotowe. Właśnie to trzeba odświeżać sobie najmocniej. Sam byłbym wdzięczny za dzień zerowy i pół następnego. Całkiem możliwe, ż przetestowałem wszystkie miejsca w których da się zasnąć, czytaj jako Sleep-Hop Kemp pełną gębą. Na całe szczęście kiedy gorsze przychodzi do gorszego moi ludzie idą pierwsi i wyrwali mnie z letargu. Mocno stęskniłem się za tym miejscem. Ludźmi. Wszystkim. Skrawek ziemi, który rządzi się swoimi prawami i pokręconą topografią. Katowice na prawo od Warszawy, Kraków na północ od Katowic, Wrocław na wschodzie, Krosno na południu, Płocko-Kłodzko na parkingu, czy polskie kolonie handlujące bawełną na terenie Festiwalu. Chciałoby się krzyknąć STOP POLONIZACJI KEMPA. Miło wspomina się czasy, gdy ciężko było spotkać kogoś z Polski, a międzygalaktyczny festiwal był przynajmniej międzynarodowy, ale na to jest już zwyczajnie za późno. Dlatego śpieszmy się kochać Niemców (tak, wiem, żadne qui pro quo), Czechów, Słowaków, Bułgarów, Rumunów, Włochów, Hiszpanów, Belgów i kogo tam jeszcze nie spotykałem. Oni wszyscy także tworzyli/tworzą niesamowity klimat pola wymiotowego i zacznie ich tam brakować. Atrakcyjnym wydaje mi się to, że daje się odczuć brak uliczników z Polski w kempowym line-up'ie, co ma dość oczywiste odbicie in plus na kulturę kempingu. Za to najgłębsze ukłony i mam mocną nadzieję, że to nie był przypadek. Powody oczywiste. Jestem kontent.
Czym szczególnym uraczyło nas pole namiotowe w tym roku?
Marek, Marek, Marek. Co prawda to powtórka, ale kompletnie zdominował relacje międzynamiotowe. Zdecydowany zdobywca nagrody publiczności w plebiscycie na Hit Kempa 2014. Na szczególne miejsce w moim sercu zasłużyły spajdermeny ładujące się na rusztowanie nad bramą festiwalu. Nieładne powitanie na ziemi przemilczę. Tak samo uroczy był szturm na bramki, nazywany szumnie przez niektórych zamieszkami. Jeśli tak, to były najkrótsze zamieszki świata trwające niecałą minutę. Skuteczne i śmieszne. Chłodną atmosferę ostatniej nocy podgrzewały też klasycznie płonące pawilony, a dyskoteka z przyjaciółmi w światłach straży pożarnej to niesamowita frajda i niezapomniana przygoda, o której można opowiadać wnukom godzinami.
Najwyższą klasę bachanaliów na biedapolu (czyt. normalne pole namiotowe) potwierdza też to, że wasi ulubieni raperzy dobijali się właśnie tam, niektórzy z nich spali wśród nas, zwierząt. Ulubieni raperzy waszych ulubionych raperów również zapuszczali żurawia w dzicz. I ulubieni dziennikarze waszych ulubionych raperów także. Bez nazwisk.
Całkiem super było to, że Kemp łączy pokolenia. Nie mam na myśli wyłącznie pewnego sławnego dziadka z Hradec, o pseudonimie roboczym Marek (zaskakujące), którego policja, po telefonie zaniepokojonej babci, znalazła na terenie festiwalu. Bardziej spostrzegawczy mogli zobaczyć rodziny na polu namiotowym. To przebiło wszystko. W szoku. Nie zamykaj żono dzisiaj drzwi, bo późno będę, z dzieciakami idziemy dziś na kolędę.
No i znów ten rum. Milion go było. Do tego dym. Też milion. Wspominałem już o tym, ale, chcąc nie chcąc, to temat przewodni pobytu i nie da się go pominąć lub zwyczajnie o nim napomknąć i olać. Nie wiem nawet, czy da się bez tego przetrwać w zagrodzie namiotowej. Prędzej nam do określenia maksymalnej dawki, niż tej minimalnej, z którą da się przeżyć. Pewnym natomiast jest to, że jedyna w swoim rodzaju lekcja muzyki jaką zdecydowanie jest Hip Hop Kemp zostaje skutecznie przerwana przez duet tych łobuziaków, którzy wchłaniają Cię i łaskawie wypluwają, w międzyczasie puszczając na parę koncertów i kilka obiadów. Aż nagle nastaje sobotnia noc i można tylko przeklinać w duchu, że za kilkanaście godzin znów trzeba zostać człowiekiem sprzed kilku dni, a szaleństwo idzie w odstawkę.
Minął kolejny rok oczekiwań każdego z nas na Sylwestra w środku wakacji. W sumie, to w tym czasie tak naprawdę minęło grubo ponad dwadzieścia tysięcy lat oczekiwań. Taką siłę mamy my, bękarty Kempa. Dzieci stworzone i tak samo skrzywdzone przez ten Festiwal. Za kolejne dwadzieścia kilka tysięcy lat znów spotkamy się na tej samej, ubitej ziemi, tak samo zajarani Kempem i czterema dniami zezwierzęcenia wpatrzeni w hip-hop jak cielę w malowane wrota. I znów z własnej woli damy zamknąć się w nieluksusowym ośrodku nabywania chorób psychologicznych.
A wy wpadajcie, bo za rok znów będziemy na działce.
PS. Autor artykułu to wieloletni kempowy melanżownik, który hradecki festiwal zna jak własną kieszeń. Na naszych łamach mogliście przeczytać już kiedyś jego poradnik kempowicza. [przyp. MN]