Kuba Knap "Lecę, chwila, spadam" - recenzja
Premiera oficjalnego debiutu Kuby Knapa miała miejsce 13 czerwca. To jest trzy miesiące temu. Obowiązkowe pytanie, zadawane w pierwszych akapitach recenzji tego typu albumów młodych kotów, których wyjście na legal było oczekiwane w napięciu niczym pierwsze ligowe zwycięstwo Manchesteru United (to akurat nadal jest), brzmi: "czy spełnił pokładane nadzieje?". Recenzja oczekiwana (albo i nie) przez aż trzy miesiące miała więc wystarczająco dużo czasu, by na nie odpowiedzieć. Czas, który właśnie upłynął był idealny, by przekonać się o tym w stu procentach, gdyż tak się składa, że raper urodzony w Londynie jest wybitnie przystosowany do tworzenia soundtracków pod letni chillout i wakacyjne melanże, czego „Lecę, chwila, spadam” jest najlepszym dowodem. Dlatego istniała potrzeba przebujania się z tą płytą na głośnikach/słuchawkach przez cały ten wakacyjny okres, by z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że ten dwumetrowy Żbikowilk spełnił pokładane nadzieje. A Louis van Gaal i jego transfery tego czasu będą miały troszkę więcej.
Płytka poprzedzająca pełnoprawny legal Kuby, czyli „Bez Nerwów, Bez Złudzeń” była tyle obiecująca, co nierówna (choć to ledwo 9 utworów). Raper jawił się jako ciekawy kandydat na kontynuatora jazdy bliskiej zespołom typu 2cztery7 czy B.E.A.T. Skład, a wręcz niezbędny polskiej scenie suplement uzupełniający jej niedobór w stylowych 'lazy flow rappers', takich co mają wrodzone wyczucie do laidbackowych bitów. Mimo że słuchając go wtedy, raz słyszało się Mesa, a kiedy indziej Bleiza czy Theodora, to i tak człowiek cieszył się, że wreszcie pojawił się taki polski odpowiednik Devina czy Currensy’ego, upalony i wcięty nawijający o tym, że jest upalony i wcięty, a słuchacz podczas odsłuchu czuł się tak samo, niczym Sokół zasiadając w jury Żywegorapu podczas występu Araba (przyznaję, kiedyś pokładałem podobne nadzieje w Gabrysiu). Do tego dodajmy nieskrępowane niczym ciągoty do podśpiewywania i duży talent do produkowania muzyki – warto zauważyć, że w tamym okresie Knap twierdził, że nikt w Polsce nie robi bitów pod jego jazdę i między innymi dlatego robi je sobie sam. Jednocześnie jednak istniało ryzyko, czy ten styl i tematyka nie wypalą się za szybko, skoro wtedy nie starczyło na cały, krótki przecież nielegal-zapowiedź.
„Lecę, chwila, spadam” to ostatecznie debiut z prawdziwego zdarzenia i potwierdzenie tezy, że talent to zaledwie mały procent sukcesu – reszta to praca. Po progresie poznasz i odróżnisz prawdziwego rapera od tych, co dopiero chcą nim być. Świeżaków rokujących na przyszłość ostatnio ci u nas dostatek, ale to Knap jest wśród nich prawdziwym fenomenem. Nie słychać już Mesa. Nie słychać już zmęczenia materiału, którego tym razem starczyło na dwa mocne cedeki („Clint Eastwóód” z Madą to więcej niż tylko fajny dodatek). Jasne, powiedzieć o płycie, że to jeden wielki zbiór relacji z melanży i "jointy, wóda, piwo, kace i luźne refleksje", to prawie jak wyczerpać temat. Prawie. Bo choć to ewidentnie niesforne bydlę, nie kryjący się ze swymi popędami samiec, nierzadko chamski, bezpośredni bezczel i żyła pijąca za cudze, to przy okazji też chłop z charakterem, a 'luźne' refleksje nie znaczy, że nie można z nich wyjąć nic wartościowego. Osobowość, człowieniu. Co poza tym? Refreny. Praktycznie wszystkie siadają idealnie, a chyba jedynie „Zatrzymaj mnie” i „Jest dobrze” mogłyby być nieco ciekawsze. No i są dwa momenty absolutnie wybitne. Pierwszy to singlowe „Mhm” (ogromna w tym zasługa Szoguna), drugi to „Nie ma szans”. Przy tym drugim odnosi się wrażenie, że Kuba tak naprawdę nagrał całą tę płytę o jointach, bibach i pannach tylko po to, żeby pod koniec nawinąć ten jeden najszczerszy numer, jednocześnie wyjaśniając o co chodzi z tytułem całości.
Z początku żałowałem, że Knap sam sobie nie wyprodukował tej płyty. Ma ku temu przecież predyspozycje. Postawił jednak na różnorodność ksywek i niemal każdy bit pochodzi tu od kogoś innego. Nie jest to album, który wpadnie do głowy od razu, ale szybko z niej wyleci – LCS wkręca się powoli, ale zostaje na długo, co jest zasługą wszystkich producentów bez wyjątku. Pomysł na ten wolno sunący 'country rap' każdego z nich, w wersji g-funkowej, południowej, czy to bardziej wykręconej mieszanki dźwięków od Surmana w „Zbyt dziabniętym”, oszczędnego samplingu PTK w melancholijnym „Jak dym z tipa” czy lekkiego, 'gwiżdżącego' „Nie musisz” od samego Knapa, udał się nie tylko z osobna, ale też złożyć z innymi w spójny album. Spektakularnością kompozycji wyróżnia się oczywiście wspomniany Szogun, a kunsztem SoDrumatic, autor genialnego tła do „Pierdolę was, piję browar” – niełatwo jest stworzyć siedmiominutowy numer nie będący bangerowym possecutem, a mimo to praktycznie nie nudzący się. Do moich faworytów zaliczam również FENa za „Też chciałbym to wiedzieć” z idealnie dopasowanym Kubanem. Goście zaprezentowali się udanie (Ciech! Zioło!), choć w numerze z 2cztery7 tradycyjnie bardziej przykuwa uwagę Mes, a z dwóch wersji „Jutro mam dzień” wolę tę z Ryfą i Madą.
Na osobne pochwały zasługuje „Clint Eastwóód”, który jest może mniej zróżnicowany w warstwie muzycznej, za to zabija klimatem. Stonowane bity Bonny’ego Larmesa pod wspólną zajawkę Knapa i Mady dają praktycznie bezbłędną epkę, idealną do posłuchania w nocnym zaciszu. Szczególną uwagę zwraca „6:56” na rewelacyjnym bicie (ta struna!) z mruczącym Knapem w refrenie oraz Madą nawijającym o pomruku rudego kota i lewej piersi co ma chęć na pornosa. Wpasowali się w klimat goście, czyli Okoliczny Element, Fifer oraz Hade, którego flow w kawałku „To ryje beret” jest jak najbardziej adekwatne do tytułu.
Słyszałem sporo głosów o nużącej solidności debiutu reprezentanta Alkopoligamii. Takie głosy pojawiają się zawsze, gdy tylko mamy do czynienia z dużymi oczekiwaniami wobec artysty. Kuba Knap na szczęście ma na to centralnie wywalone, siedząc w bokserkach i popijając Perłę. W 2014 jego wytwórnia póki co dystansuje konkurencję, a on sam plasuje się gdzieś na drugim miejscu podium, zaraz za swoim 'szefem' (choć Mateusz dorzucił Typowi minusa do piątki – nie podzielam jego zdania). Czekamy teraz na Karwela i Zetenwupe. 5/6
"Słyszałem sporo głosów o nużącej solidności debiutu reprezentanta Alkopoligamii." co??? Nużąca solidność?? Tak dobre, że aż nudne? ...