Splash! Festival 2014 - "Z dużej chmury duży ogień" - relacja
Po serii potężnych ulew dwa lata pod rząd Splash trafiał na słoneczną pogodę, festiwal został wyprzedany w rekordowym tempie (koło marca), a w ostatnim dniu pakiet muzycznych emocji uzupełniał finałowy mecz Mundialu, na który czekało w napięciu 30 tysięcy zgromadzonych w Ferropolis Niemców. Wszystko to zapowiadało masę wrażeń - i takowe rzeczywiście na nas czekały.
Splash nie byłby jednak Splashem, gdyby nie spadła na niego ani kropla deszczu - w roku 2006 przez powódź festiwal był bliski bankructwa i długi odrabiał przez kilka lat, a jeszcze edycje 2009, 2010 czy 2011 które widzieliśmy to koncerty w strugach deszczu. Tym razem na szczęście ulewy nie było, ale wjeżdżając na pole namiotowe zostaliśmy poinformowani, by nie wychodzić z samochodów do odwołania, bo zbliża się burza z piorunami. Piorunów na szczęście nie uświadczyliśmy, ale chwilowe oberwanie chmury już tak, co mogliście zobaczyć też na naszym Instagramie. Były to jednak "deszczowe słonecznego początki", bo w kolejnych dniach zamiast parasola przydało się mieć pod ręką krem przeciwsłoneczny. Było gorąco, i to pod wieloma względami.
Piątek był dniem idealnym dla każdego fana Top Dawg Entertainment. Isaiah Rashad, Ab-Soul (dużo bardziej energiczny występ niż się spodziewałem) i ScHoolboy Q występowali bowiem praktycznie jeden po drugim, gdzie Q był z naszej perspektywy headlinerem dnia (główną scenę zamykał niemiecki K.I.Z.). I rolę headlinera spełnił elegancko - na scenę wyskoczył w masce podobnej do tej z okładki, którą potem zmienił na - a jakże inaczej - kapelusz. Zaserwował nam spory przelot przez "Oxymoron", jednak największy hałas zebrało chyba "Hands On The Wheel" - a także kończące "Man Of The Year" w trakcie którego na scenę wskoczyła cała obecna tam reprezentacja TDE (tutaj fragment na naszym Instagramie). Show z rozmachem zrobiła także M.I.A., nie wiem jednak czy najlepszego wrażenia nie pozostawił po sobie grający z bandem i zaskakująco dojrzały artystycznie i warsztatowo Chance The Rapper. Na scenie zachowywał się pewnie, równo, rapował, śpiewał, skakał i całościowo wypadł zdecydowanie lepiej niż jego - otwierający de facto dla nas drugi dzień - kompan z Chicago i tegorocznego grona Freshmenów, Vic Mensa, który zaprezentował się z nową stylówką, tlenionymi włosami i skórzaną kurtką. Również jego set to muzycznie zupełnie inny lot niż "Innanetape" i chwilami miało się wrażenie, że stara się złapać za wiele srok za ogon. Dobrze znane numery z mixtape'u mieszał z agresywną elektroniką czy rockowymi wtrętami, ale najsłabiej wypadło chyba świetne skądinąd "Down On My Luck", w którym Vic grał pod cały kawałek a nie instrumental i niezbyt radził sobie z dogonieniem i wyśpiewaniem pełnego tekstu. Trochę przypominało mi to splashowy koncert Kid Cudiego, który grał wówczas tuż przed debiutem i tuż po "Day'N'Night" i również zakończył bardziej klubowo, jednak koncertowo pokazał się dużo równiej i pewniej.
Nie kombinował za to A$AP Ferg. Jego agresywny trapowy lot porwał wielu na płycie, porwał też pod sceną, co zaowocowało sporą energią ze strony publiki i solidnym występem Trap Lorda. Solidnie zaprezentował się też Yelawolf, choć nie był to aż tak dobry występ jest świetne show sprzed 3 lat (możecie obejrzeć je na naszym kanale Youtube - tutaj i tutaj). Choć energii nie brakowało, a wykonanie live "Good To Go" to petarda jakich mało. Główna atrakcja dnia była jednak dopiero przed nami... Outkast mogliśmy niedawno zobaczyć na Orange Warsaw Festival, jednak słysząc ich występ na Splash Festivalu kolejny raz przekonałem się dlaczego kolejna edycja OWF powinna odbyć się w innym miejscu niż Stadion Narodowy. Akustyka Stadionu mocno zepsuła wrażenia z show Andre i Big Boia, a było ono przygotowane naprawdę ze sporym rozmachem i odpowiednio rozbujało publikę.
Dzień trzeci... Tutaj dla 99,9% festiwalowiczów rap zdawał się być jedynie dodatkiem. Dlaczego? Niech wystarczy data - 13 lipca. Od rana wokół widać było tłumy ubrane w koszulki niemieckiej reprezentacji, jak i skandowanie Deutschland. Tak, tego dnia poza Splashem kończył się też Mundial. Jednak i muzyczne emocje zgrabnie dopełniły całość, a rozpoczęła je Angel Haze. Ubiegłoroczna Freshmanka XXL'a wjechała na scenę z charyzmą, wypluwając z siebie kolejne numery i łapiąc kontakt z publiką, który w końcu przerodził się w pełną integrację. Angel dobre 10 minut nawijała spośród ludzi, siadając na betonie w środku festiwalowego terenu czy rapując ze schodów prowadzących pod scenę. Była wszędzie, a ochroniarze mieli spory problem z jej upilnowaniem. Fragment "integracyjnych popisów" już Wam zresztą prezentowaliśmy. Godzina meczu zbliżała się coraz bardziej i było to też widać po raperach. We wcześniejszych dniach ScHoolboy i Vic wspominali na scenie o swoich niemieckich korzeniach i zapowiadali, że "wygramy z Argentyną". YG, który grał dokładnie pół godziny przed meczem wyszedł za to ubrany w koszulkę meczową... Lukasa Podolskiego. I zagrał w niej jak na finałową atmosferę przystało, bo choć koncert był wyjątkowo krótki (około 35 minut, z czego przynajmniej 10 zajęło puszczanie kalifornijskich hitów jak "I Got 5 On It" czy "California Love) to i mocno energiczny a my usłyszeliśmy wszystkie największe sztosy z "My Krazy Life". Ciężko mi mówić czy był to najlepszy występ Splasha, ale na pewno ten, na którym wybawiłem i wyskakałem się najlepiej, utwierdzając zarazem, że bity DJ-a Mustarda na żywo niosą jeszcze bardziej niż na głośnikach a jego bas wgniata w podłogę. Ogień.
Zaraz po YG okazało się, że Niemcy wbrew pierwotnym zapowiedziom zdecydowali się jednak transmitować mecz także na głównej scenie (najpierw mowa była o bocznej), przez co lekkiej rotacji i przesunięciu uległ running order ostatnich występów. Ale inaczej być nie mogło, bo gdy w przerwie zaczęto instalować na scenie elementy przygotowane do show Cro to wśród publiki rozległo się głośne i jednoznaczne "Fussball, Fussball". Pecha czasowo-frekwencyjnego miał więc jedynie Fashawn, grający w trakcie meczu na bocznej scenie - i ubrany oczywiście w niemiecki trykot. My natomiast ów finał obejrzeliśmy na wielkim telebimie wśród 30 tysięcy Niemców, patrząc m.in. na przerażenie po nieuznanej bramce ze spalonego. Widać było spore zdenerwowanie, lecz gdy Goetze skierował piłkę do siatki rozległ się wielki huk a organizatorzy zaczęli strzelać specjalnie przygotowanym do tegorocznej imprezy ogniem, umieszczonym w stojących wokół nas dźwigach. Równo z końcem meczu ogień wystrzelił jeszcze mocniej, z głośników rozległo się "Ante Up" a nas zalało skandowanie "Weltmeister" (Mistrz świata). Można było mieć pewność, że ostatnie koncerty nie zamienią się w stypę. A ich kolejność została zmieniona, z uwagi na zabookowane loty. Dosłownie 5 minut po finale na scenie pojawił się więc Wiz Khalifa, serwując nam na dzień dobry "Work Hard Play Hard", "The Thrill" (fragment) i "The Race". Piękna sprawa, 2 lata temu w setliście najbardziej brakowało mi właśnie "The Thrill" a tym razem wydawało mi się, że szanse na usłyszenie go były jeszcze mniejsze. Jednak Khalifa zabrał nas w spory przelot przez swoją dyskografię. Poza wymienionymi wyżej pojawiły się "Roll Up", "Paperbond", "Medicated", "23", "We Own It", "Taylor Gang" czy z nowości "James Bong" i "We Dem Boyz" a narzekać można było jedynie na to, co zazwyczaj stanowi atut - liveband. Spora część numerów na wsparciu żywych instrumentów tylko traciła, bo leniwy klimat uciekał gdy dochodziły do niego mocna perkusja i bas, a takie "Work Hard Play Hard" zostało zdecydowanie nadmiernie przearanżowane. Energii więc nie zabrakło, ale ja - mimo że Wiza widziałem już trzeci raz - nadal czekam na występ tylko z DJ-em, bez bandu. No i oczywiście na wywiad - pozdro Wiz jak to czytasz, pogadamy coś wierzę.
W normalnych warunkach Khalifa byłby headlinerem, jednak mecz zmienił wiele - festiwal kończył bowiem niemiecki gwiazdor Cro (zgadnijcie jaką miał koszulkę). I choć pod sceną mocno już opustoszało to Cro postarał się, by Splasha domknąć godnie. Robiąca wrażenie oprawa (opadająca kurtyna, strzelający ogień i wielka fala konfetti), w połączeniu z melodyjnym i pełnym angielskich wtrąceń rapem sprawiło, że dla osób nie znających niemieckiego było to z pewnością najciekawsze niemieckie show festiwalu. Tajemniczy i ukryty za specjalną maską raper zaserwował nam przelot przez swoją dyskografię, na koniec rzecz jasna z hitowym "Easy". Prawdziwy koniec przygotowali jednak organizatorzy - ponad 5-minutowy pokaz fajerwerków, pirotechniczny spektakl (tutaj fragment) i wybuchowe zamknięcie tegorocznej edycji. 17 Splash skończył się hucznie, aż "strach się bać" jak festiwal świętować będzie swoją pełnoletniość.
Czekajcie także na naszą relację foto i video, które pojawią się niebawem! Na smaczek mamy trzy foty z pierwszego dnia a na nich kolejno Chance The Rapper, Isaiah Rashad i Ab-Soul. Ich autorem podobnie jak całej foto/videorelacji jest Mateusz Wasążnik.