White House "Kodex 5 Elements" - recenzja
Kiedy dwa lata temu recenzowałem czwarty "Kodex", trochę na niego posmęciłem. Przede wszystkim doskwierała tamtejsza nuda, a klimat dwóch pierwszych płyt gdzieś umknął. Co więcej, zaproszeni na płytę raperzy zaoferowali słuchaczom jakieś odrzuty, a przecież możliwość dogrania się na "Kodex" powinna być, przynajmniej w teorii, swego rodzaju nobilitacją, nieprawdaż? Ostatecznie jednak uznałem, że album jako taki się wybronił, gdyż kilku gości dało radę, a to, co najważniejsze - czyli produkcja - zostało dopracowane w stu procentach.
"Kodex V" mógłbym opisać w ten sam sposób... Czyli ogólnie rzecz biorąc, nie jest tak źle, prawda? Błąd! Mam na myśli to, że mógłbym go opisać w dokładnie ten sam sposób, podmieniając jedynie ksywki i tytuły numerów. Jako że ta recenzja pojawia się dość późno, pozwólcie, że w związku z tym zadam wam fundamentalne pytanie. Czy ktokolwiek z was jeszcze pamięta o tej płycie? Jeżeli odpowiadacie ciszą, to wiedzcie, że to najlepsza recenzja tego albumu jaka tylko może powstać.
Nie chcę zaczynać tego tekstu złośliwie, ale inaczej się nie da - dużą część gości na "Kodeksie" możemy mianować rdzewiejącymi gwoździami do trumny słynnej serii. W momencie gdy Rena - to znaczy raperka podziwiana w raczej wąskim kręgu słuchaczy - ma, pomimo nieciekawego tekstu i nieoszlifowanego flow, lepszy pomysł na nawinięcie zwrotki niż wielu udzielających się tu raperów, to znaczy, że coś jest nie tak. Panowie "pierwsza liga rapu" powinni się rumienić, słysząc jak nikomu nieznani Aereka, Folku i Lou dwoją się i troją żeby pozostawić po sobie dobre wrażenie. Gural, Miuosh, Huczu, Vienio, Shellerini, Słoń, Pih i kilku innych... Jako że mam dobre serce, to oszczędzę sobie porównywania wyżej wymienionych do najmocniejszych ogniw tej płyty: Kękę i Tau. Człowiek aż ma ochotę w przebłysku wzruszenia sięgnąć po telefon i zadzwonić do Amnesty Intarnational, bo to, jak ci panowie mordują większość gości jest wręcz niehumanitarne. Obaj idealnie dopasowują się do "legendy starych Kodeksów". Ten pierwszy potwierdza, że jest chodzącym paradoksem, jedynym w swoim rodzaju everymanem, którego zwrotki powinny przypaść do gustu studenciakom, ulicznikom, chlejusom, hipsterom - praktycznie każdemu fanowi gatunku (o ile jego uszu nie odwiedził wcześniej Jimson). To po prostu fantastyczny rap, prosty w formie i treści, a jednocześnie prosty, który zwala z nóg. Jeżeli chodzi o Tau, rzeczywiście mógł kilka osób zaskoczyć, ponieważ po głośnej przemianie duchowej stał się obiektem kpin wielu słuchaczy. Natchniony raper jednak udowadnia, że wciąż potrafi być drapieżny, charyzmatyczny, świadomy swojego głosu i tego jak można się nim bawić w utworze hip-hopowym.
Zanim wrócę do narzekania, wspomnę może jeszcze o Paluchu, który pomimo banałów i klisz jakie wygłasza, potrafi być autentyczny i intrygujący jednocześnie, a to nie jest tak częste jak mogłoby to się wydawać. Mielzky również rzuca bardzo dobrą zwrotkę, Kaen daje radę (chociaż nawiązania do Syzyfa w 2014 roku to trochę faux pas), Sokół w inteligentny i zabawny sposób pokazuje dystans do siebie i sceny, a Mes, Knap oraz 3W co prawda odwalają pańszczyznę, ale przynajmniej udaną... Niestety, ze względu na bezpłciowe towarzystwo (#gender), ich utwory nie robią już takiego wrażenia - nieco to przypomina przednią whisky zalaną tanią, rozgazowaną colą.
Największym problemem tego krążka jest jego wtórność - i to na każdym polu. Bity brzmią fantastycznie, basy bujają aż miło, brzmienie jest wręcz krystaliczne. Tylko co z tego, skoro w większości ciężko poszczególne produkcje od siebie odróżnić? Raperzy w tym nie pomagają, wręcz przeciwnie - dokładają swoją porcję nijakości, przez co "Kodex V" mógłby wymienić się dowolnymi kawałkami z czwórką i trójką, a większość z nas nie zauważyłaby znaczącej różnicy. Chociaż należy oddać sprawiedliwość, że znajduje się tutaj także kilka chlubnych wyjątków; podkładów które brzmią jak szyte na miarę pod konkretnych artystów i udowadniają, że można stworzyć coś spójnego i różnorodnego zarazem: przyjemne "Projektuję sny" (ta gitara!) zanurzone w lekkim, westcoastowym sosie, romansujący z reggae "Niepisany Kodex", klasyczny "Firewall" (na takich bitach Peji słucha się zawsze z przyjemnością) czy "Konsekwentnie", przywodzące na myśl złotą erę wrocławskiego rapu.
Czy zatem "Kodex V" może się komukolwiek spodobać? Oczywiście. Na pewno tym, którym nie przeszkadzają odgrzewane kotlety, a liczy się dla nich głównie dbałość o szczegóły. Tym, którzy uważają, że 18-minutowy posse cut, niezwykle wiernie odwzorowujący zawartość krążka, jest dobrym, równym numerem. Narzekać nie powinni również słuchacze, którzy nigdy przedtem nie słyszeli dokonań tego duetu, dla nich może to być faktycznie coś nowego. Niemniej byłbym bez serca, gdybym nie polecił zabrać się uprzednio za dwie pierwsze części antologii. Osobiście czuję się trochę oszukany jako słuchacz, ludzie z takim talentem jak Magiera i L.A. mogliby nagrać naprawdę coś niezwykłego i wydaje mi się, że ta powtórka z rozgrywki to celowe zagranie, jakie jestem w stanie częściowo zrozumieć, ale nie mogę go jednocześnie poprzeć. Rzeczywiście nie udało się z "Poetami" podbić list przebojów, a zerowa promocja zabiła sprzedaż tego ciekawego albumu, jednak to nie powód by zaprzestać poszukiwań lub nie sięgać po rozwiązania naprawdę sprawdzone.
Chciałbym ocenić ten album wyjątkowo surowo, lecz zdaję sobie sprawę, że w tym przypadku "górę biorą emocje, nie intelekt". Koniec końców, krążek ten nie jest zły; jak już wspomniałem bity są zbyt wysmakowane by ich nie docenić, mamy też kilku wariatów na mikrofonach, którzy sprawiają, że przekreślenie tej płyty byłoby sporym nietaktem z mojej strony. "Kodex V" to taka bezpieczna produkcja, której udaje się osiągnąć swój cel - wnosić możliwie jak najmniej nowego, by nie zrazić niczym dotychczasowych fanów, nie schodząc przy okazji poniżej pewnego poziomu. To właśnie mnie boli najbardziej, przecież słuchacz powinien preferować pojedynczą wpadkę spowodowaną wielkimi ambicjami aniżeli zapobiegawczą, miałką mieszankę, o której za kilka miesięcy nie będziemy już nawet pamiętać. Niemniej staram się podejść do tego albumu tak uczciwie jak się tylko da, w związku z tym nie będę go krytykować za to, czym nie jest i czym tak naprawdę nawet nie miał być. Przyznaję tróję. Słabą, garbatą, pomarszczoną, z dwoma minusami na czole - o ile to ma jakiekolwiek znaczenie.