Rick Ross "Port Of Miami" (Klasyk Na Weekend)
Tak, nie lubię Ricka Rossa. Przestałem być jego fanem po całej "aferze klawiszowej", a szczególnie po tym, gdy odpowiedzialnego za ukazanie się w mediach (podważanych i zaprzeczanych wciąż) materiałów dziennikarza Ross zwabił do siebie na spotkanie, by "rzucić na przekopkę" własnym ochroniarzom (zdjęcia poobijanego Vlada były swego czasu widoczne w rapowych mediach). W rapie większej lub mniejszej hipokryzji się nie uniknie, ale miejsca na czyste aktorstwo w nim nie widzę - a właśnie z muzycznym aktorstwem bardziej nadającym się do nagrodzenia Oscarem niż Grammy mamy do czynienia w przypadku Oficera Ryśka, którego nawet 'prawdziwy' Rick Ross, baron narkotykowy, od którego "pożyczył" ksywę i całą osobowość wyzwał na drogę sądową i niejednokrotnie krytykował.
Nie zmienia to faktu, że szanuję gościa za to, jak wybrnął a raczej wyszedł znacznie silniejszy z - wydawałoby się - wizerunkowej sytuacji patowej. Zbudował całe imperium Maybach Music, jest dużo mocniejszy niż przed aferą, a do tego otoczył się utalentowanymi młodymi MC, których kariery u jego boku nabierają sporego rozpędu (Wale, Meek Mill, Stalley, Rockie Fresh). Ale nie o tym miałem pisać tym razem - jest jeden album Rossa, do którego wciąż wracam, który jest prawdziwą bombą i który pokazuje wtórnej postlugerszczyźnie czym powinny być mainstreamowe bangery w southowym stylu. "Port Of Miami" to prawdziwy fenomen i jedna z najlepszych mainstreamowych produkcji ostatniej dekady. Na 19 numerów na trackliście 18 mogłoby być singlami, a 19-ty to... intro. Taka sytuacja zdarza się równie rzadko, co uliczny raper przyłapany na przeszłości w służbie więziennej.
Za każdym rapem, gdy czytam o "niesamowitych bangerach" przygłupów pokroju Chief Keefa, zastanawiam się, czy piewcy ich rzekomej bangerowości słyszeli, co w southowym mainstreamie działo się parę lat wcześniej. "Already Platinum" Slim Thuga, "Thug Motivation 101" Young Jeezy'ego, "The People's Champ" Paula Walla, "The Sound Of Revenge" Chamillionaire'a, "Most Known Unknown" Three 6 Mafii, czy w końcu właśnie "Port Of Miami" powodują, że stawiany przez jednorocznych słuchaczy jako jedyna słuszna bangerowa alternatywa dla "smutnego truskulu" (swoją drogą jeden z bardziej debilnych terminów funkcjonujących w rapowym internecie) Keef i jemu podobni wypadają jak oferujący "bangery specjalnej troski". Sam Ross ze swoim "B.M.F." czy "Hold Me Back" nie ma startu do tego, co robił na "Push It" czy "Hustlin", bo te ostatnie to stuprocentowe niszczyciele zmiatające wszystko, co znajdą na swojej drodze.
Damn, pamiętam kiedy pierwszy raz włączyłem ten album i zostałem zalany falą rozmachu, muzycznego przepychu i kozackiego brzmienia, stawiającego na jakość a nie sam blichtr. Myślałem, że single to petardy a tu okazało się, że taki poziom trzyma całość. J.R. Rotem, Cool & Dre, The Runners czy Jazze Pha dostarczyli tu same perełki bujające od pierwszej do ostatniej sekundy i to tak, że głupio mi wskazywać któreś konkretnie. Czerpanie garściami z dorobku Miami i całego południa, przerobione na świeżo i nośnie, tak, że wali po głowie z miejsca. Grube dęciaki, klawisze, ciężki, ale rozkręcony bas, a wśród tego zgrabnie poruszający się swoim leniwym flow i stoicką charyzmą gospodarz. Opowiadający mafijne historie na samplach ze Scarface'a, rapujący o tym, jak 100 przysług wisi mu prawdziwy Noreaga, o wszechobecnym bogactwie, w którym siedzi po uszy (czyżby tak dużo o tym gadał, że aż je przyciągnął? #Joseph Murphy) zarazem z dystansem wspominający, że przez wagę najlepiej odnajduje się w analu, potrafiący od czasu do czasu rzucić zapadającą w pamięć linijką czy sieknąć stylowy, zahaczający o r&b lovesong.
Wszystko sygnowane logiem Slip'N'Slide, jednego z najbardziej klasycznych niezależnych labeli na południu Stanów, stojących m.in. za klasykami Trick Daddy'ego oraz obudowane tytułem nawiązującym do tego, że Miami to jeden z głównych celów przemytu kokainy do Stanów. Czy po tym wszystkim dziwi jaki zawód sprawiło dla mnie (i wielu innych pewnie też) odarcie całej historii z autentyczności i sprowadzenie jej jedynie do perfekcyjnej "kinowej" kreacji? Whatever, co by nie sądzić o tym typie, to klasy "Port Of Miami", będąc fanem southu nie da się podważyć. Towar pierwszego sortu.