Abel (Smagalaz) "Ostatni Sarmata" - recenzja
O Sarmatach uczyliśmy się (albo przynajmniej słyszeliśmy) w gimnazjum i liceum. W wielkim skrócie, byli to goście, którzy ponad wszystko upodobali sobie wolność, gościnność, dobroduszność i parę innych cech, pozwalających im oddawać się uciechom życiowym. Sarmatów, a ściślej rzecz ujmując, szlachty sarmackiej od dawna nie ma na naszych ziemiach. Tak myślałem i ja, do momentu, gdy nie usłyszałem co ma do powiedzenia, pochodzący rodem ze Słubic, samozwańczy "Ostatni Sarmata" - Abel. Wielkie Joł ma niewątpliwie czarnego konia polskiej sceny, bo krążek jaki zaserwował słuchaczom członek Smagalaz, musi znaleźć się w kończących rok (a mamy dopiero jego początek!) podsumowaniach.
Dlaczego musi się znaleźć? Śpieszę z wyjaśnieniami. Czy pamiętacie intro, jakie Pjus, Mes i Stasiak zamieścili na "Funk Dla Smaku"? Czytał je, a wręcz recytował Jan Nowicki. Swoją drogą świetna introdukcja, która chyba u nikogo innego później nie została wykonana w podobne formie. Aż do momentu wyjścia na świat "Ostatniego Sarmaty". Do recytacji "Intra" zatrudniony został Arkadiusz Jakubik, który rozpoczyna album słowami: Mój kraj idzie wprzód, ale z małą obsuwą. A my nie chcemy już spuszczać głów, jak o nas mówią - polska mentalność (...). To wprowadzenie do krążka jest jednym z najlepszych, jakie kiedykolwiek usłyszałem z rodzimego rapu. Stań na głowie i powiedz: "Jestem z Indonezji" albo dbaj o kraj, ale z mianem innowiercy. Ostatni Sarmata. Po tych słowach wchodzi dźwięk skrzypiec i Abel, który na starcie pokazuje, w jakiej jest formie. Inteligentna gra słów, przyspieszenia, ciekawe metafory, kombinowanie z flow - te elementy przewijają się w większej lub mniejszej ilości do ostatniego kawałka.
Bity urozmaicone są żywymi instrumentami i nie są ani trochę przekombinowane, co jest niewątpliwym plusem. Podkłady wysmażyli Brat Jordah i DJ Pete - i są to produkcje pierwszej klasy, bez momentów przestoju. Każdy buja niesamowicie mocno i niezależnie, czy jest niemal oszczędny w pierwszych taktach jak w "Atlantydzie", czy tak jak w "Noc i dzień", gdzie nie można usiedzieć w miejscu bez kiwania głową, czy w "Wieczność nie młodość", gdzie główną osią jest dźwięk akordeonu. Pełno jest tutaj smaczków aranżacyjnych, jako przykład niech posłuży wykorzystywany w kilku numerach talkbox. Świeżość - jedno słowo, które w pełni oddaje to, co znajdziemy w kwestii muzycznej na płycie Abla.
Nie zawsze zdarza się, że goście, których gospodarz zaprosił do udziału w swoim projekcie, staną jak jeden mąż na wysokości zadania i nie zaniżą poziomu żadnego numeru, w jakim się pojawią. Tutaj na szczęście to się udało. Gonix nie dość, że dała świetny refren, to i z pazurem nawinęła swoją zwrotkę. Nie mogło zabraknąć Mopsa, który również pocisnął szesnastkę w swoim stylu, natomiast Tede potwierdza, że jest w wybornej formie i "#kurt_rolson" może nieźle rozjebać rok wydawniczy w polskim rapie. Ale jest jeden gość, za sprawą którego szczęka opadła mi na podłogę. Bartosz Borula i jego operowy refren w tytułowym tracku niszczy wszystkie inne (udane, bardzo udane) śpiewane refreny na płycie. Nie słyszałem nigdzie indziej refrenu w takim stylu, który w sposób wręcz idealny wkomponował się w bit i nie zabrzmiał groteskowo, tylko dodał mocy całemu numerowi. Pokłony, naprawdę pokłony i ciary na plecach.
A Abel? Jak wydawnictw spod szyldu Smagalaz niekiedy nie mogłem słuchać, bo po prostu nie siadały mi, tak tutaj mamy do czynienia z raperem niemalże kompletnym. Wspomniane wyżej przyspieszenia, zmienne flow, gra słów, zagęszczenie rymów, które wciąż trzymają sens, niezła metaforyka - wszystko to składa się na obraz rapera, którego poziom od czasów ostatnich nagrywek w grupie z Mopsem i DJ Pete'em wystrzelił mocno do góry. Fakt, niekiedy występują wpadki, coś można byłoby lepiej nawinąć, bardziej podkreślić, ale nie umniejsza to umiejętnościom "Ostatniego Sarmaty". Temat sukcesu, hajsu, marzeń, pochodzenia, zabawy - to one przewijają się przez całą płytę. Niby oklepane, ale podane są w tak ciekawej formie, że chce się tego słuchać. Subiektywny wybór trzech najlepszych tracków z płyty jest trudny (ze względu na bardzo równy poziom każdego z numerów), ale jeżeli musiałbym na jakieś postawić, to byłyby "Atlantyda", "Marzycel" i "Mazel Tov".
"Ostatni Sarmata" jest moim osobistym mega zaskoczeniem. Nie spodziewałem się, że w stajni Wielkiego Joł znajduje się taki as. Jak wspomniałem we wstępie, bardzo chciałbym, by krążek Abla doszedł do uszu wielu słuchaczy, bo hype ma nieproporcjonalnie mniejszy od poziomu, który reprezentuje. Za wskaźnik niech posłużą liczby wyświetleń poszczególnych numerów na youtubie. Są katastrofalne. I nie wiem, czy zawodzi promocja czy to co innego... Być może, albo po prostu polski słuchacz nie do końca gotowy jest na to, co przygotował Abel i woli słuchać kserobojów artystów z USA, czy innych prawilnych pseudouliczników. Ode mnie 4+ i gwarancja, że po jednym odsłuchu weźmiecie się za kolejny.