Wuzet "Własne Zdanie" - recenzja
„Własne Zdanie”. Lekką ręką jedna z najbardziej niedocenianych płyt 2013 – i to nawet dziś, dwa miesiące po premierze.
Nie wiem, czy macie tak samo, ale dla mnie aż nazbyt klarowny jest pewien zastanawiający dysonans. Dziennikarze się jarają, recenzenci się jarają, bloggerzy się jarają, raperzy i producenci też się jarają. A gdyby zapytać ot, kumpla, to albo nie słuchał, albo wyłączył po trzecim kawałku. Smutne i dziwne.
W moim odczuciu odbiór tej płyty jest zbyt wąski jak na wrażenia, które oferuje. Im dłużej jej słucham, tym mocniej dociera do mnie, jak bardzo potrzebuję koncertu Wuzeta gdzieś w pobliżu Warszawy. Jak się nie doczekam, to pojadę gdziekolwiek, bo najzupełniej serio nie wyobrażam sobie obecnego roku bez usłyszenia na żywo, powiedzmy, „Wchodzę do lokalu”.
Mam nadzieję, że po „Własnym Zdaniu” zwiększy się liczba osób próbujących przepchnąć do polskiego mainstreamu klimaty brytyjskie w sposób inny niż dub-pastisz w „Bałkanicy”. Fakt, próby były podejmowane, nawet stosunkowo niedawno (to prawdopodobnie pierwsza recenzja „Własnego Zdania”, w której nie zostanie imiennie przywołana płyta na „R”), ale generalnie wiadomo z jakim skutkiem. Wychodzi na to, że do zrobienia naprawdę dobrej, mięsnej płyty grime'owej trzeba chyba mieszkać w Anglii, jak główny zainteresowany.
Czemu się zresztą dziwić? Dam sobie rękę uciąć – i dam głowę, że rękę zachowam – że gdyby nie błogosławieństwo ludzi związanych z muzyką elektroniczną na co dzień, album Wuzeta wyglądałby znacznie gorzej. Na „Własnym Zdaniu” próżno szukać Sidneya Polaka, nietrudno zaś potknąć się o CLN.3000 (jak się tę ksywę odmienia?), PZG (a tę?), Dubsknita czy Kwazara. I to nie wszystko, bo swoje dorzucił na przykład mój faworyt, stary kolega Wuzeta jeszcze z czasów Komercyjnej Zbrodni – eRAeFI.
Wynikiem takiego teamu producenckiego bity albo bezlitośnie atakują basem (title track, outro „Superhigh” (!!!!), hidden), albo urzekają specyficznym klimatem („Wirus3000”, „Ciemne chmury”), albo i jedno, i drugie („Iluzja”). Jestem przekonany, że koncertowa detonacja większości z nich nie oszczędzi ani jednej stojącej osoby, no posłuchajcie na przykład „Dup i hajsu”. Albo wspomnianego na wstępie „Wchodzę do lokalu”. Jeśli ktoś zna lepszy banger, ręka w górę. I nie, słowo „banger” nie odnosi się tym razem do „Ante up”, za przeproszeniem. Nie ma bumbap. To nie ma bujać, to ma być impuls do zmiany w zwierzę.
Linie Wuzeta również nie są czymś, czemu należałoby poświęcać przesadnie dużo uwagi. Mam wrażenie, że u niego treść i nawet rymy występują tylko dlatego, że głupio by było nawijać losowe, niezwiązane ze sobą słowa. Dużo ważniejszy od przekazu (choć czasem faktycznie trafnego, jak w „Iluzji” albo „Targowisku próżności”) jest sposób artykulacji – przy pomocy wysokiego, zupełnie wykręconego głosu i rozpędzonego flow. Właśnie o polot tu chodzi, na innych bitach Wuzet brzmiałby pewnie w przykry, nienaturalny sposób – na tych otyłych, pędzących gigantach dostaje skrzydeł i frunie. Ponadto zdaje się nie widzieć nic złego w opieraniu wersów na irytujących powtórzeniach, które finalnie okazują się zaskakująco nieirytujące, a wręcz na miejscu. Który tak potrafi? Albo to jego jawne pogardzanie końcówkami wyrazów, „niejeden zblat”. Potrafi przyspieszyć, ale nie jak Solar (nie ujmując; pomijając kwestię przyspieszeń – dobry raper), tylko naturalnie, wręcz niezauważalnie przechodząc od nawijki powolnej do szybkiej albo z miejsca dopasowując się do tempa podkładu. Zastanawiam się, jak Wuzet brzmiałby na skomplikowanych, dużo bardziej połamanych produkcjach, ale mam wrażenie, że i tam by sobie dał radę. Jedyną rzeczą, którą mam mu do zarzucenia jest fakt, że czasem lubi się za bardzo zagalopować w manifestowaniu swojej lirycznej ignorancji i od niektórych wejść po prostu bolą mnie uszy (publicystyczny polityczny publiczny spontaniczny schematyczny anarchistyczny), a zakres tolerancji mam akurat dość spory.
Z powyższych akapitów wyłania się więc obraz płyty naładowanej czystą chęcią głośnej zabawy, z nielicznymi przerwami na zadumę i jaranie, ale to tylko na chwilę, bo impreza czeka. „Chamski bas pod skórę się wgryza”, nie ma czasu na nic poza chłonięciem kosmicznego flow pracującego jak dobrze naoliwione zębatki... i godzina muzyki mija jakby skompresowana w dwie minuty. Ja chcę jeszcze raz. Przykro mi, „Własne Zdanie” to kopalnia długowiecznych, pachnących świeżością, imponujących bangerów zasługujących na soczyste pięć.