Kid Ink "My Own Lane" - recenzja
Można powiedzieć, że Kid Ink stworzony jest do robienia mainstreamowego rapu w pełnym tego słowa znaczeniu. Nośność i przebojowość jego produkcji słyszalna była już od mixtape'owych poczynań, choćby na świetnym "Daydreamerze". Następnie wiatru w żagle dodało mu wybranie do grona Freshmenów 2012, hitowe "Time Of Your Life" i spora popularność wydanego niezależnie "Up And Away". W końcu nadeszła pora na pełnoprawny majorsowy materiał. Szedł tytułową własną scieżką a gdzie doszedł?
Przyznam, że od jakiegoś czasu miałem wrażenie, że formuła Inka zaczyna trochę się zapętlać. To, co atakowało świeżością przy wspomnianym "Daydreamerze" przy 3 czy 4 projekcie w tym stylu i konwencji zaczynało już zalatywać wtórnością. Jasne, wciąż były to numery idealne na lato, świetnie umożliwiające wychillowanie się i relaks, ale nie przynoszące już swoistej "nowej jakości" i nowego pomysłu na siebie, który był największym atutem Kalifornijczyka.
Jak jest tutaj? Na pewno nie napiszę, że Ink "sprzedał się po wejściu do mainstreamu", bo to wciąż kontynuacja muzyczna tej samej drogi, którą brnął 27-letni raper na wcześniejszych projektach. No właśnie - kontynuacja i to aż za duża. Przy "Up & Away" pisałem, że brzmi podobnie do "Daydreamera", ale trochę słabiej, to samo wrażenie miałem przy "Almost Home", teraz mam je ponownie... Jak można mówić o świeżości gdy każdy kolejny projekt robiony jest na identyczną modłę i wedle identycznego schematu? Chwytliwe refreny, brzmienie przeplatające letni mainstream z klubową syntetyką, w którym gospodarz zgrabnie balansuje między rapem a śpiewem, bawiąc się konwencją i łamiąc bity na swój charakterystyczny sposób. Teraz włączam "My Own Lane" i mam wrażenie, że słucham płyty, którą już doskonale znam. No, ewentualnie dodatkowo dosłodzonej, bo momentami "radiowa miękkość" niebezpiecznie zbliża się do przegięcia. Z komentarzami o przesłodzeniu "Time Of Your Life" się nie zgadzałem, ale tam dla przeciwwagi mieliśmy choćby surowe "Neva Gave A Fuck" czy "Drippin", tutaj całość niebezpiecznie zlewa się w jedno a nam w połowie za dużo już tych hitów i całość w pewnym momencie niebezpiecznie zaczyna się ciągnąć.
Szczególnie, że poza pazurem brak też kreatywności i "artystycznego ryzyka" - Kid Ink wciąż porusza się w tych samych patentach, brzmieniach i motywach, w których już się pokazał, sprawdził i złapał fanów, nie stara się od nich odbiec czy nijak zaskoczyć. To jak asekuracyjne bronienie bramki w rewanżu po wygranej 1:0, które nawet gdy daje efekty, to sprawi, że wielu wyjdzie ze stadionu z zawodem. A nawet w tych dobrze znanych rejonach Ink poruszał się już zgrabniej i lepiej, bo numerów na miarę jego najlepszych momentów słyszalnie brakuje.
"Kto stoi w miejscu ten się cofa", mawia przysłowie i Kid Ink zdecydowanie powinien wziąć je sobie do serca. "My Own Lane" nie jest złym materiałem, problem w tym, że mam wrażenie, że jarałem się nim dwa lata temu a następnie przed rokiem... Nowych fanów bardzo możliwe, że złapie, a sam nie wykluczam, że w lecie dorzucę któreś numery z tej płyty na wakacyjną playlistę ("Show Me" to piękny melanżowy hicior), ale nie umiem wystawić tej płycie więcej niż trója. Jeśli słuchaliście poprzednich projektów to tak, jakbyście słuchali tego, sami zdecydujcie więc na ile odpowiada wam obrana przez Kid Inka stylistyka.