Drake "Nothing Was The Same" - recenzja nr 1
Wiecie co jest najśmieszniejsze w odbiorze postaci Drake'a? Że gdyby jego popularność była jakiś 1000 razy mniejsza to spora część obecnych słuchaczy nazywałaby go "truskulowym nołnejmem" a spora część obecnych hejterów rozpływałaby się nad tym, co robi. Na "Nothing Was The Same" słyszymy bowiem wyraźne nawiązania stylowe do Phonte z Little Brother, zgrabnie wplecione follow-upy do Wu-Tang Clanu czy gorzki ekshibicjonizm nasuwający momentami na myśl Sluga z Atmosphere. A wszystko na bitach, które raz przywodzą skojarzenia z 9th Wonderem czy wczesnym Black Milkiem a innym razem retropop spod znaku MJ'a i Quincy'ego Jonesa. Wszystko bez oczywistych radiowych hitów czy singli. A z jakim efektem? Prawie 700 tysięcy płyt sprzedanych w pierwszym tygodniu, co jest drugim wynikiem tego roku po powrocie Justina Timberlake'a. Ale w końcu jak słyszymy w otwierającym album "Tuscan Leather": "This is nothin' for the radio, but they'll still play it though/ Cause it's that new Drizzy Drake, that's just the way it go/ Heavy airplay all day with no chorus/ We keep it thorough, nigga"...
Co też jest zresztą follow-upem do klasyki, tym razem do "Keep It Thoro" Prodigy'ego z Mobb Deep. I nie wiem jak Wy, ale ja dawno nie słyszałem tak trueschoolowego intro na mainstreamowym albumie - 6 minut rapu na trzech soczyście samplowanych bitach? Swoją drogą całe "Nothing Was The Same" jest jak idealne wyważenie szacunku do korzeni, mainstreamowego nosa, gatunkowego eklektyzmu i pozbawionego oporów ekshibicjonizmu. Drake za nic ma sobie narzekania, że jego teksty są zbyt melancholijne, zbyt osobiste, zbyt "rozlazłe"... i robi album ewidentnie jesienny. Album, który świetnie siedzi jako soundtrack do chłodnych, deszczowych, refleksyjnych dni. Dużo mniej tu pazura niż na poprzednikach, wszystko raczej spokojnie i leniwie płynie swoim własnym tempem. Płyną też gatunkowe granice, od soczystego samplingu, poprzez downtempową elektronikę, po najlepsze moim zdaniem na płycie - choć nie mające w sobie ani krzty rapu - "Hold On We're Going Home". Rozbudowana, pełna muzycznej głębi kompozycja, przywołująca na myśl lata 80-te i wczesnego Michaela Jacksona czy ówczesne r&b/pop. Stylistyka retro i świeżość? A no da się jak widać.
Tradycyjnie Drake najbardziej imponuje w osobistych trackach, opisujących gorzką stronę życia na szczycie, oraz w pościelówkowych slowjamach, ale i w braggach ma sporo do powiedzenia - szkoda, że na album nie weszło kapitalne "5 AM In Toronto", bo właśnie takiego mocnego numeru "z pazurem" tu brakuje. Racja, mamy "Started From The Bottom" czy "Worst Behavior", ale jednak czegoś im brak a ten drugi mimo świetnej koncówki traci trochę poprzez chaotyzm bitu. Najmocniejsze momenty? Autokrytyczne "Furthest Thing", gorzkie i nasycone obawami "Too Much" czy "Paris Morton Music 2", w którym Drizzy rozlicza się z oczekiwaniami słuchaczy. Słychać, że to wciąż kontynuacja obranej drogi, w której sporo miejsca na gatunkowy eklektyzm - to ewidentnie "drejkowy" album, który wciąga nas do świata pana Grahama, w którym sukces miewa i jasne i ciemne odcienie a przepych miesza się z nostalgią. Miesza się tu również ze słabszymi momentami - "305 The City" jest zbyt rozwleczone i nudzi, a jeśli "All Me" miało być owym bangerem z pazurem to rolę spełnia połowicznie (w pamięć zapada wjazd Big Seana, łamiący refren gospodarza, ale chyba tyle).
"Nothing Was The Same" to materiał potwierdzający poziom i artystyczny rozwój oraz uniwersalność Kanadyjczyka, jak i to, że jest to bez wątpienia jeden z najbardziej szczerych i ekshibicjonistycznych raperów w mainstreamie. Urzekać może zgrabne wymieszanie klasycznych inspiracji z otwartością na nowe trendy, jak i spójny melancholijny klimat, jednak brak trochę ognia i pazura, by uznać, że poprzeczka postawiona poprzednimi krążkami została przeskoczona. Poza perełkami znajdziemy i wypełniacze, a całość momentami zbyt zlewa się w jedno. Drake nagrał kolejny krążek, o którym pamiętać trzeba w podsumowaniach roku i wprawdzie nie zawiódł, ale "Take Care" nie przebił, a dla mnie subiektywnie ulubionym z tej trójki pozostaje debiut. Czwórka z plusem.