Master P "Al Capone" - recenzja
Kilkanaście lat temu stworzył wydawnicze imperium, które trzęsło nie tylko południem Stanów Zjednoczonych, ale i hip-hopem jako takim, było w stanie przyciągnąć na swoją stronę Snoop Dogga, a samemu Masterowi P - bo to o nim i jego No Limit Records mowa - zapewniło wart kilkaset milionów dolarów majątek. Wprawdzie w pierwszej połowie minionego dziesięciolecia po wspomnianym imperium wiele nie zostało, ba, nie zostało praktycznie nic, ale Master P nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Najpierw, w 2011 roku, nastąpiła reaktywacja labelu (pod nieco zmienioną nazwą), teraz przyszedł natomiast czas na pierwsze od dawien dawna pełnoprawne oficjalne wydawnictwo reprezentanta Nowego Orleanu - darmowy album "Al Capone".
"Zaczynałem w latach 90., ale z łatwością poradzę sobie również w roku 2013" – zapewniał Percy Miller, bo tak ma w dowodzie, w jednym z przedpremierowych wywiadów. Czy „Al Capone” potwierdza te słowa?
Jeszcze przed premierą, w życiu bym nie przypuszczał, że odpowiem twierdząco na tak postawione pytanie. A jednak. Nie to, żebym Mastera P uważał - jak wielu - za muzycznego nieudacznika, który wyrządził hip-hopowi krzywdę. W żadnym wypadku. Hip-hop przeżywał w swojej historii milion zjawisk, które szkodziły mu w stopniu dużo większym; imperium No Limit nadało mu raczej dodatkowego kolorytu, smaczku, który po latach przeistoczył się w rzecz wręcz kultową.
Logika jednak, wzmocniona wiedzą o kryzysach – nie tylko tych finansowych – które nękały Millera przez ostatnie lata, podpowiadały, że jego powrotny mixtape po prostu nie ma prawa wypalić. Tymczasem najnowsze wydawnictwo autora szlagierów pokroju „Mr. Ice Cream Man” czy „Make ‘Em Say Uhh!” to pozycja niezwykle interesująca: nie tylko ze względu na zawsze modny powrót po latach, ale przede wszystkim – ze względu na zawartość muzyczną, która stoi na zaskakująco wysokim poziomie. W tym trudnym do ogarnięcia tsunami darmowych materiałów, jakie zalewają nas od samego początku roku, co więcej: materiałów w większości bardzo dobrych, Master P może dumnie podnieść czoło, wypiąć pierś i bez większych kompleksów stanąć w pierwszym rzędzie, zaraz obok Juelza Santany, Raekwona czy Rockiego Fresha. Zatem - odpowiadając na zadane we wstępie pytanie - tak, wiele wskazuje na to, że Percy Miller rzeczywiście nie będzie miał większych problemów z przystosowaniem się do wymogów hip-hopu A.D. 2013.
Uzasadnienie jest dziecinnie proste: "Al Capone" to po prostu dawka solidnego, miejscami nawet bardzo dobrego, rapu - tylko tyle i aż tyle. Master P Ameryki tutaj oczywiście nie odkrywa, nie szokuje rewolucyjnymi pomysłami, popisuje się natomiast tym, co zawsze było, zawsze będzie i co jest w cenie również w czasach obecnych: starannym doborem beatów i gości, słowem: muzycznym wyczuciem, a przy okazji odpowiednim pokładem charyzmy i doświadczenia, których odmówić mu przecież w żaden sposób nie można. Składniki to raczej podstawowe – w zupełności jednak wystarczające, by nagrać dobry album.
Zacznijmy więc od warstwy muzycznej. Jeżeli spodziewaliście się beatów podobnych do tego, co przed kilkunastu laty proponowali panowie z Beatz By The Pound – czyli nadworni producenci ówczesnego No Limit - albo wręcz panów KLC, Mo B. Dicka, Craiga B i Odella we własnej osobie, to nic z tego. Master P skorzystał z usług nieznanego dotąd szerzej bitmejkera o jakże wyrafinowanej ksywce Young Bugatti, a także cieszących się już pewną popularnością 1500 Or Nothin’, znanych m.in. z produkcji dla The Game'a czy Snoop Dogga, oraz Deezle’a, kojarzonego głównie z pracy na rzecz Lil Wayne'a (maczał palce chociażby przy „A Milli”). I wybór tych akurat postaci okazał się być strzałem w dziesiątkę. W przeciwieństwie do taniochy, która regularnie biła z produkcji wspomnianych przed momentem Beatz By The Pound, "Al Capone" brzmi co najmniej korzystnie – a już na pewno nie jest pozbawiony dobrego smaku.
Young Bugatti jak ryba w wodzie czuje się w ciężkich, trapowych produkcjach („Take A Ride”, „It Don’t Make No Sense”), ale potrafi również wysmażyć soczyście brzmiącego bangera (otwierające album „Al Capone”, świetne „How I Feel”), a nawet zaskoczyć numerem pełnymi garściami czerpiącym z dokonań nowoorleańskiego bounce’u („Brick To A Million”). Deezle – który wypadł stosunkowo najsłabiej – dostarcza czegoś i do tańca („Block Party”), i różańca („Gangstas Need Love Too”), show kradną jednak panowie z wciąż niedocenianego kolektywu 1500, którzy są tutaj niemalże bezbłędni – każda ich produkcja zachwyca czym innym, każda zrobiona jest z wielkim rozmachem, a beaty do „Louie Sheets” czy – przede wszystkim – „No Limit To This Real Shit” błyszczałyby na albumach chyba wszystkich asów dzisiejszego mainstreamu.
A jeżeli już o błyszczeniu mowa, to trudno nie wspomnieć o samym gospodarzu. Może i nie jest najlepszym raperem pod słońcem, ale – cholera jasna! – facet nagrał w swoim życiu kilkanaście długograjów, które porozchodziły się w gigantycznych, w obecnych czasach wręcz niewyobrażalnych, nakładach. Trzeba mu więc oddać, że wiedział jak sklecić porządny kawałek. I wie nadal. Pozostała mu charyzma i bezkompromisowość, które pozwalają mu sklejać linijki pokroju:
New niggas wearin’ dresses
Fuck it, I ain’t scared to address it
Gangster niggas on skateboards?
I’m at the house breakin’ motherfuckin’ headboards
A jeżeli dodać do tego naturalny talent do pisania refrenów, charakterystyczny głos, respekt, który pozwolił mu zaprosić gości typu The Game, Meek Mill czy Chief Keef, a także niemal trzydziestoletnie doświadczenie w tworzeniu muzyki – to wychodzi na to, że Master P to jednak wcale nie tak beznadziejny raper, jak to niektórzy lubią powtarzać. A „Al Capone” to wcale nie taki beznadziejny krążek – wręcz przeciwnie. Ode mnie czwórka.